Rumunia, czyli ciągnie wilka do lasu.
Część pierwsza - ze świąteczną wizytą u Vladka Draculi.
W 2015 roku Rumunię odwiedziliśmy dwukrotnie.
Pierwszy wyjazd bardzo spontanicznie, bo kilka dni przed startem, zrodził się w święta Wielkanocne. Stwierdziliśmy, że mając ponad trzy dni wolnego, koniecznie trzeba to wykorzystać. Zatem zamiast obżerać się przy stole wybraliśmy aktywną formę wypoczynku.
Wahaliśmy się czy nie jechać motocyklami, ponieważ pogoda w okolicach 10 stopni to już nie byle co, jednak rozsądek przemówił do wyobraźni i wybraliśmy samochód. To był dobry wybór, ponieważ kilka razy podkręcając ogrzewanie na widok padającego za oknami śniegu tylko utwierdzaliśmy się w tym przekonaniu.
Wyjechaliśmy przed piątą rano w kierunku Słowacji i już całą drogę do Tylicza jechaliśmy po grubej warstwie śniegu. Na przejściu granicznym w Muszynce nasypało tyle, że małe, dostawcze busy nie mogły już podjechać pod górę.
100 km dalej była już zielona wiosna.
Około 10 rano byliśmy już na granicy z Rumunią i wjechaliśmy do Oradei.
Byliśmy głodni, więc szukaliśmy czegoś na ząb. Trafiliśmy na małą piekarnię usytuowaną przy głównej drodze w której znaleźliśmy bardzo dużo drożdżówek i różnego rodzaju wypieków. W dużej mierze wszystkie bazują na cieście półfrancuskim, robione na świeżo, bardzo często podawane na ciepło. Oprócz standardowych z serem, czekoladą, budyniem itp zaciekawiła nas jedna- z ziemniakami. Jak wiadomo Rumunia ziemniakiem stoi, więc i do drożdżówek też dorzucą, a co! Smak każdej z nich skłania do przemyśleń i delektowania się, ponieważ wiele z nich jest na słono, więc niby buła jak każda u nas, ale jednak zupełnie inna. Tak oto jak do Gruzji latamy na chaczapuri i chinkali, tak do Rumunii jeździmy na drożdżówki :)
Najedzeni ruszamy na południowy wschód w kierunku gór Fogarskich.
Po drodze widoki typowo rumuńskie- zatrzymane w czasie.
I chyba tak na prawdę to zatrzymanie w czasie przyciąga tam coraz szersze grono podróżników. Europa jest wszędzie podobna kulturowo. Tam pomimo, że jakaś tam Unia ich "połknęła", to do zachodu jeszcze daleko. Piszę o tym w bardzo pozytywnym aspekcie. Na prawdę. To jest jak magnes- przyciąga.
Bo nigdy drożdżówka jedzona na brudnym przystanku autobusowym czy krawężniku nie smakowała tak jak tam, pizza podana w restauracji w której było nakopcone tak, że nie było widać wyjścia, pośród tych ludzi też była jakaś taka ciekawa, a kawa i papieros w towarzystwie znudzonych taksówkarzy we wsi zapomnianej przez świat była aromatyczna i przesiąknięta tą Rumunią jak nigdzie.
Pod koniec pierwszego dnia w zasadzie paredziesiąt kilometrów przed dojazdem do celu, postanowiliśmy zobaczyć trochę Rumuni jak to sobie określiliśmy - nieturystycznej.
Skręciliśmy zatem w drogę trzeciej kategorii, oznaczoną na mapie, nie jakieś widmo.
Miała nas doprowadzić na skróty do miejscowości docelowej. Po jakiś 10 km asfalt się skończył, ale jak stwierdziliśmy, na pewno na chwilę, bo na mapie całość drogi wyglądało na max 20 km. Szuter był dość równy, co nie przeszkadzało naszej terenowej Corolli. Po 20 minutach jazdy ujrzeliśmy pierwszy samochód jadący z przeciwka, zatrzymaliśmy się więc i zapytaliśmy, czy dobrze jedziemy. Pan oznajmił, że dobrze i oszacował, że jeszcze jakieś 10 km. Tutaj zaznaczyć trzeba, że ja mówiłem po Polsku a on po Rumuńsku, więc coś tam zrozumieliśmy w języku migowo- rumuńsko- polskim.
Po kolejnych 40 minutach dojechaliśmy do rozjazdu dróg. W lewo dalej szuter, w prawo też szuter, ale w górę i jeszcze gorszy. Wyszedłem do przydrożnej budki w której siedziało trzech mężczyzn i zapytałem o drogę. Język ten sam, ale już miałem doświadczenie ;) Panowie byli tak zaaferowani kwestią naszej nawigacji, że prawie pobili się między sobą którędy nas poprowadzić. W końcu doszli do konsensusu, że w lewo nie możemy jechać, bo tam jest urwisko, przepaść i koniec świata (tak zrozumiałem) a w prawo będzie lepiej. Ale wątpliwość w ich oczach też widziałem... Tak więc pojechaliśmy w prawo.
Droga kręta, pod górę, kamienie coraz większe, z czasem coraz węziej, krzaki ocierają samochód po bokach, ale jedziemy. Dziesięć minut później droga się skończyła. Przed nami łąka, owce i koleiny chyba po jakimś rosomaku.
W towarzystwie owiec przewinęła się na szczęście pani pasterz (pasterka?) i zapytana o drogę do naszej miejscowości powiedziała, że dobrze jedziemy i zostało nam może ze trzy kilometry. Tak więc woleliśmy pokonać koleiny niż dwadzieścia kilometrów szutrem z powrotem. Powoli, na centymetry udało się przejechać. Gdybyśmy się tam zawiesili, to tylko helikopter mógłby nam pomóc...
Jedziemy dalej. Trzy kilometry o których mówiła Pani minęły jakiś dziesięć temu. Sprawa była o tyle problematyczna, że zaczynało się ściemniać i padał śnieg. Droga była coraz gorsza, bo zsuwaliśmy się w dół po piasku, zawieszając się co pół obrotu kół na podłodze samochodu. De facto już właśnie w tym momencie bez odwrotu. Wjechaliśmy po chwili do wioski która liczyła około ośmiu domów i mieszkańcy patrzyli jakby zobaczyli ducha. Prawdopodobnie pierwszy raz wjechał tam samochód, tym bardziej nie przypominał w żaden sposób terenówki. Na drodze stał pan traktorzysta, w wieku może 35 lat. Zapytaliśmy się czy dobrze jedziemy. Wykorzystaliśmy nasze zdolności w rozmówkach polsko- rumuńsko- migowych i wtem pan zapytał: inglisz, dojcz, frencz? Kopara opadła nam niżej niż Corolla w koleinach!
No i pan szanowny po angielsku oznajmił nam, że do celu mamy jeszcze 16 kilometrów!
Wtedy trochę do mnie dotarło, że ten pierwszy gość na szutrówce pokazywał co prawda DZIESIĘĆ na palcach dwóch dłoni, ale już wiem dlaczego machał nimi w przód- tył cztery razy...
Nerwowo, bo w coraz mocniejszych opadach śniegu i z minuty na minutę ciemniejszej nocy dojechaliśmy do Curtea de Arges.
Znaleźliśmy wolny pokój w zajeździe naładowani off roadowymi emocjami poszliśmy spać.
Kolejnego dnia mieliśmy plan wjechać gdzieś w góry Fogarskie. Wiedzieliśmy, że trasa Transfogarska jest jeszcze zamknięta, ponieważ leży na niej jeszcze około czterech metrów śniegu.
Udało nam się dojechać tylko do zapory na jeziorze Lacul Vidraru.
Następnie pojechaliśmy drogą 73C i 73 w kierunku na Brasov.
Po drodze z daleka pięknie eksponowały się ośnieżone szczyty.
Dojechaliśmy do miejscowości Bran w której znajduje się słynny zamek Draculi.
Jako, że nie lubimy takich turystycznych miejsc, obejrzeliśmy go tylko z zewnątrz zza płotu i pojechaliśmy dalej.
Tego dnia dojechaliśmy do osławionego miasta Sighisoara.
Znaleźliśmy nocleg tuż po zmierzchu i poszliśmy na obchód.
Nie sądziliśmy, że jest tam aż tak pięknie!
Polecam zwiedzanie tego miasta nocą!
Kolejnego dnia udaliśmy się na północ w kierunku wesołego cmentarza w Sapancie.
Miejsce warte zobaczenia, niepowtarzalne.
Idea cmentarza polega na artystycznym przedstawieniu zmarłego za życia- czym się zajmował, co robił, lub ewentualnie jak zginął. Na odwrocie nagrobka znajdziemy natomiast ciemne strony jego życia.
I tak na przykład z jednej widzimy niewinną dziewczynkę pośród kwiatów a z drugiej nagą anielicę w otoczeniu mężczyzn. Albo gościa który był piekarzem, ale z drugiej strony widać, że zabalować też lubił.
Po zwiedzaniu pojechaliśmy w kierunku Satu Mare, zmierzając powoli w kierunku Węgier i domu. Myśleliśmy, że będziemy tam nocować, ale miasto nie zrobiło na nas większego wrażenia, więc podjęliśmy decyzję, że jest dopiero 18, zatem wracamy do Polski. Jak zdecydowaliśmy, tak uczyniliśmy. Do domu dotarliśmy około północy.
Część druga - motocyklowo.
No i w końcu doczekaliśmy się lata...
Początek sierpnia zapowiadał się wyjątkowo pogodnie. Planowaliśmy wycieczkę na Słowenię, jednak po obejrzeniu prognozy pogody odpuściliśmy ze względu na bardzo wysokie temperatury. Na Słowenii zapowiadali 36 stopni, co oznaczało przynajmniej 40 na autostradach. Dziękuję bardzo!
W Rumunii tymczasem max 30 i piękne słoneczko, bez żadnego deszczu. Tak więc akcja! Wykupiliśmy ubezpieczenia podróżne, spakowaliśmy tobołki i w drogę!
Ruszyliśmy w piątek po czwartej rano w kierunku Słowacji i Węgier. Plan na dziś zakładał żeby dojechać do Hajduszoboszlo w miarę jak najwcześniej się uda i wymoczyć się na basenach. To już tylko 50 km od granicy Rumuńskiej, więc taki dobry, spokojny start.
Do celu zajechaliśmy zaraz po południu, zameldowaliśmy się na kempingu i po dłuższej chwili znaleźliśmy miejsce na namiot.
Chwilę później już chłodziliśmy się w basenach.
Sądzę, że był to nasz ostatni wyjazd do tej miejscowości w wakacje. Tłum ludzi był nie do ogarnięcia. Dodać należy, że pewnie 70% tego tłumu to Polacy a na kempingu jakieś 95% stanowili również nasi rodacy. Ja wiem, że jestem powsinogą i może przez to nie spotkałem moich sąsiadów z klatki przez pół roku, ale właśnie w Hajduszoboszlo trafiliśmy na siebie w jednej z alejek kempingu.
Tak mniej więcej wyglądają baseny w sierpniu :)
Recepcję kempingu otwierają o 8, więc zaraz po opłaceniu należności ruszamy w kierunku granicy z Rumunią.
Oradeę przecięliśmy bez żadnego postoju, ominęliśmy naszą ulubioną piekarnię, ponieważ chwilę wcześniej jedliśmy śniadanie na Węgrzech.
Po Rumunii jeździ się bardzo dobrze. Co prawda ruch jest duży, ale wszystko jeździ płynnie, dynamicznie i ogólnie szybko. Mając porównanie do Słowacji, czy nawet naszych nowych przepisów, które spowodowały ogólny paraliż kraju, tutaj po prostu się zapiernicza.
Docieramy głodni do pierwszego zaplanowanego postoju - miejscowości Gilau.
Jest tutaj budka która serwuje nasze ulubione Placinte - placki trochę na zasadzie słowackich/ węgierskich langoszy. Podawane ze śmietaną i serem żółtym, świeżo smażone na głębokim tłuszczu jak pączki.
To jest zawsze obowiązkowy punkt naszych podróży!
Plany na ten dzień nie były jakoś sprecyzowane. Chcieliśmy dojechać gdzieś pod trasę Transfogarską od północnej strony.
Jako, że podróż przebiegła dość sprawnie, pod drogą DN7C stawiamy się tuż po 16- tej.
Szybka decyzja i ruszamy na górę. Po drodze mijamy dosłownie setki samochodów, które zjeżdżają ze szczytu. Przed samym wierzchołkiem trafiamy na... korek! Szok! Kilka lat temu kiedy byłem w tym miejscu były luzy, a teraz? No właśnie tak:
Trochę byliśmy tym przerażeni. Nie wiedzieliśmy co robić- czy zjeżdżać z tym tłumem na stronę południową, czy zawrócić na dół tak jak przyjechaliśmy. Chwilę później wpadliśmy na pomysł, żeby rozbić się na dziko na szczycie Transfogarskiej. Tak też uczyniliśmy :)
Rozbiliśmy namiot z boku parkingu i przeczekaliśmy wyjazd tego dzikiego tłumu. Później było już tak jak powinno być w górach - spokojnie. Kolacja w restauracji na szczycie, zupka chmielowa, grzanie się w ciepłym pomieszczeniu do zamknięcia o 22- giej i do spania. Noc była dość chłodna i wietrzna, w końcu ponad dwa tysiące metrów to już nie mało, ale daliśmy radę.
Rano obudziło nas zimno i cudowne widoki!
Chociaż one to bardziej rozbudziły w komitywie z zapachem świeżej kawy z budki.
Tak więc rześko ruszamy na południe!
Po przejechaniu tunelu takie cuda!,
Rano ruch był jeszcze znikomy, więc można było spokojnie delektować się widokami.
Po dojechaniu do Curtea de Arges szukamy Patiseri (piekarni) i kupujemy drożdżówki z serem górskim i innymi cudami.
Później kawa w lokalu do którego uczęszczają raczej sami lokalsi i śmiagmy w kierunku Transalpiny.
Od kolejnej trasy dzieliła nas niewielka odległość, więc jechaliśmy sobie bez żadnego pośpiechu, obserwując lokalne życie i przydrożne wioski.
Na Transalpinę dotarliśmy około 15- tej i zaczęliśmy ostrą walkę z zakrętami. O ile Transfogarska jest dobra raczej do podziwiania widoków z racji kiepskiego asfaltu, o tyle Transalpina, to po prostu ogień!
Czarna wstęga ma tutaj zaledwie parę lat, ponieważ wcześniej była tylko drogą szutrową, dostępną dla pojazdów terenowych. Zakręty zdają się nie mieć końca! tutaj można przyjechać na dwa dni i tylko jeździć tam i z powrotem. Dodatkowo te widoki...
Trasę kończymy już prawię po ciemku dojeżdżając do Sebes. Dłuższą chwilę szukamy noclegu aż w końcu wracamy trochę i lokujemy się na kempingu który wcześniej mijaliśmy.
Kolejnego dnia jedziemy jeszcze do Egeru na Węgrzech, wymoczyć obolałe plecy i powspominać przy pysznym winie cały wyjazd. Było co wspominać...
Sądzę, że był to nasz ostatni wyjazd do tej miejscowości w wakacje. Tłum ludzi był nie do ogarnięcia. Dodać należy, że pewnie 70% tego tłumu to Polacy a na kempingu jakieś 95% stanowili również nasi rodacy. Ja wiem, że jestem powsinogą i może przez to nie spotkałem moich sąsiadów z klatki przez pół roku, ale właśnie w Hajduszoboszlo trafiliśmy na siebie w jednej z alejek kempingu.
Tak mniej więcej wyglądają baseny w sierpniu :)
Recepcję kempingu otwierają o 8, więc zaraz po opłaceniu należności ruszamy w kierunku granicy z Rumunią.
Oradeę przecięliśmy bez żadnego postoju, ominęliśmy naszą ulubioną piekarnię, ponieważ chwilę wcześniej jedliśmy śniadanie na Węgrzech.
Po Rumunii jeździ się bardzo dobrze. Co prawda ruch jest duży, ale wszystko jeździ płynnie, dynamicznie i ogólnie szybko. Mając porównanie do Słowacji, czy nawet naszych nowych przepisów, które spowodowały ogólny paraliż kraju, tutaj po prostu się zapiernicza.
Docieramy głodni do pierwszego zaplanowanego postoju - miejscowości Gilau.
Jest tutaj budka która serwuje nasze ulubione Placinte - placki trochę na zasadzie słowackich/ węgierskich langoszy. Podawane ze śmietaną i serem żółtym, świeżo smażone na głębokim tłuszczu jak pączki.
To jest zawsze obowiązkowy punkt naszych podróży!
Plany na ten dzień nie były jakoś sprecyzowane. Chcieliśmy dojechać gdzieś pod trasę Transfogarską od północnej strony.
Jako, że podróż przebiegła dość sprawnie, pod drogą DN7C stawiamy się tuż po 16- tej.
Szybka decyzja i ruszamy na górę. Po drodze mijamy dosłownie setki samochodów, które zjeżdżają ze szczytu. Przed samym wierzchołkiem trafiamy na... korek! Szok! Kilka lat temu kiedy byłem w tym miejscu były luzy, a teraz? No właśnie tak:
Trochę byliśmy tym przerażeni. Nie wiedzieliśmy co robić- czy zjeżdżać z tym tłumem na stronę południową, czy zawrócić na dół tak jak przyjechaliśmy. Chwilę później wpadliśmy na pomysł, żeby rozbić się na dziko na szczycie Transfogarskiej. Tak też uczyniliśmy :)
Rozbiliśmy namiot z boku parkingu i przeczekaliśmy wyjazd tego dzikiego tłumu. Później było już tak jak powinno być w górach - spokojnie. Kolacja w restauracji na szczycie, zupka chmielowa, grzanie się w ciepłym pomieszczeniu do zamknięcia o 22- giej i do spania. Noc była dość chłodna i wietrzna, w końcu ponad dwa tysiące metrów to już nie mało, ale daliśmy radę.
Rano obudziło nas zimno i cudowne widoki!
Chociaż one to bardziej rozbudziły w komitywie z zapachem świeżej kawy z budki.
Tak więc rześko ruszamy na południe!
Po przejechaniu tunelu takie cuda!,
Rano ruch był jeszcze znikomy, więc można było spokojnie delektować się widokami.
Po dojechaniu do Curtea de Arges szukamy Patiseri (piekarni) i kupujemy drożdżówki z serem górskim i innymi cudami.
Później kawa w lokalu do którego uczęszczają raczej sami lokalsi i śmiagmy w kierunku Transalpiny.
Od kolejnej trasy dzieliła nas niewielka odległość, więc jechaliśmy sobie bez żadnego pośpiechu, obserwując lokalne życie i przydrożne wioski.
Na Transalpinę dotarliśmy około 15- tej i zaczęliśmy ostrą walkę z zakrętami. O ile Transfogarska jest dobra raczej do podziwiania widoków z racji kiepskiego asfaltu, o tyle Transalpina, to po prostu ogień!
Czarna wstęga ma tutaj zaledwie parę lat, ponieważ wcześniej była tylko drogą szutrową, dostępną dla pojazdów terenowych. Zakręty zdają się nie mieć końca! tutaj można przyjechać na dwa dni i tylko jeździć tam i z powrotem. Dodatkowo te widoki...
Trasę kończymy już prawię po ciemku dojeżdżając do Sebes. Dłuższą chwilę szukamy noclegu aż w końcu wracamy trochę i lokujemy się na kempingu który wcześniej mijaliśmy.
Kolejnego dnia jedziemy jeszcze do Egeru na Węgrzech, wymoczyć obolałe plecy i powspominać przy pysznym winie cały wyjazd. Było co wspominać...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz