Alpy 2008



Od tego wszystko się zaczęło...
Była to nasza pierwsza poważna trasa motocyklowa.
Dotychczas kręciliśmy się wokół komina, z reguły po Polsce, najwyżej Słowacja i maksymalnie kilkaset kilometrów od domu.
To właśnie wtedy zaraziłem się chorobą zwaną podróżowaniem. Dodatkowo w połączeniu z motocyklem dało to silne schorzenie psychiczne, którego efekty są widoczne do dzisiaj...

Opisując tą trasę sześć lat później, potraktuję to bardziej jako wspomnienia, ponieważ ciężko odtworzyć w głowie wszystkie konkrety.

Nie planowaliśmy tego wszystkiego z jakimś wielkim wyprzedzeniem. Chwilę wcześniej podpytaliśmy znajomych którzy bywali w tamtych okolicach, kupiliśmy mapy, role bagażowe na motocykle i ruszyliśmy 1 sierpnia z zamiarem zobaczenia Alp i południa Europy. Wiedzieliśmy, że chcemy dotrzeć do Grossglockner, Passo del Stelvio, Wenecji i na Chorwację. Resztę wymyślaliśmy na bieżąco.



Dzień 1.

Start zaplanowaliśmy na szóstą rano. Tej nocy żaden z nas nie przespał normalnie. Emocje wzięły górę
i udało się pospać może godzinę.
Ruszyliśmy przez Słowację w kierunku Austrii z zamiarem dojechania jak najbliżej Alp. Przez połowę Słowacji droga była jeszcze urozmaicona, później już same autostrady. Wszyscy jechaliśmy na golasach, w ubiorze motocyklowym raczej średniej jakości, więc zmęczenie pierwszego dnia dało o sobie mocno znać. Nie mniej jednak udało się przejechać ponad 800 km i nocleg znaleźliśmy nad urokliwym jeziorem Hallstatter See. Rozbiliśmy namioty i poszliśmy zwiedzić równie ładne miasteczko Hallstat.



Dzień 2.

Rano obudziliśmy się w deszczu. Spakowaliśmy manatki i pojechaliśmy pod Grossglockner. 
Przy bramkach wjazdowych zatrzymaliśmy się na parkingu nie wiedząc co dalej, ponieważ pogoda była marna. Pytaliśmy motocyklistów którzy akurat stamtąd zjeżdżali i wszyscy jednogłośnie mówili, że jest taka mgła, że nic nie widać. 
Jeden z kolegów stwierdził, że szkoda mu 18 euro za wjazd, żeby nic nie zobaczyć, więc pojechaliśmy we dwójkę. Parę kilometrów dalej, wraz ze wzrostem wysokości pogoda robiła się coraz lepsza.
Chwilę później najwyraźniej przewiało wszystkie chmury i było pięknie. 
Droga ma 48 km długości. Według mnie są to Alpy w pigułce. Przejeżdżamy kolejno obok łąk, lasów, pastwisk, jezior, szczytów i lodowców by na końcu trasy dotrzeć na parking położony pod szczytem Grossglockner  o wysokości 3798 m.n.p.m. 
Piękna sprawa. Polecam zobaczyć chociaż raz w życiu.










Po powrocie znaleźliśmy nocleg w lokalnych pokojach u podnóża trasy i pełni wrażeń poszliśmy spać.

Dzień 3. 

Rano wyjechaliśmy w kierunku Włoch i przełęczy Passo del Stelvio, na którą dotarliśmy popołudniową porą. 
Trasa zrobiła na nas ogromne wrażenie. Setki zakrętów, serpentyn i nawrotek. Wszystko drążone w skałach i zawieszone nad przepaścią. Do tego wielkie, piękne, majestatyczne GÓRY!




Zachwytom nie było końca, ale dzień miał się ku końcowi, więc ruszyliśmy w kierunku południa. 
Już po ciemku znaleźliśmy nocleg na kempingu położonym przy jeziorze Lago d'Iseo. 
Wieczorem wybraliśmy się jeszcze na pyszną włoską pizzę, serwowaną w lokalu ulokowanym w klimatycznych, wąskich uliczkach.



Dzień 4.

Rano popluskaliśmy się w campingowym basenie i pojechaliśmy w kierunku Wenecji.
Cały dzień jechaliśmy w temperaturze około 34 stopnie. Na autostradzie myślę, że dochodziło momentami do 40 stopni. Jechaliśmy w dżinsach, rozsuniętych do połowy kurtkach bez rękawic. Było tragicznie. Chcąc odtworzyć sobie dzisiaj to uczucie, dołożyłbym sobie do twarzy suszarkę do włosów i myślę, że byłoby bardzo podobnie. Po tym doświadczeniu już nie planuję wycieczek motocyklowych w sierpniu przez środek Włoch na motocyklu. Inaczej sprawa wygląda na wybrzeżu, bo tam upału już tak nie czuć. No ale najpierw trzeba tam dojechać...
Po całym dniu męczarni znaleźliśmy kilkanaście kilometrów od Wenecji wielki kemping, właściwie miasto- kemping. Cena też była wielka- z tego co pamiętam, ponad 30 euro za osobę. Byliśmy zmęczeni, więc nie chciało nam się szukać nic innego i zostaliśmy. Postawiliśmy motocykle na wyznaczonych miejscach, wzięliśmy karimaty i poszliśmy na plażę. Chwilę później zaszło słońce a nam za żadne skarby nie chciało się stamtąd ruszyć. Tym sposobem przespaliśmy się do rana na ogólnodostępnej plaży za 30 euro. 



Przynajmniej zobaczyliśmy jak wygląda takie miasto- kemping. Było tam wszystko- sklepy, pralnie, kino, teatr, myjnie samochodowe itp. Można było się zamknąć w czymś takim na całe wakacje i nie wyjeżdżać. Co kto lubi...



Dzień 5.

Ruszamy z rana na podbój Wenecji.
Po przejechaniu przez most znajdujemy jakiś potwornie drogi parking, chyba za 20 euro. Z braku innych opcji zostawiamy motocykle, przebieramy się i ruszamy zwiedzać. 
Wenecja jaka jest, każdy widział... Ładnie, ale jak dla mnie bez szału. Nie mniej jednak warto zaliczyć. Może z kobietą byłoby ciekawiej, bo z dwoma kolegami nie było takiego uroku ;)





Popołudniu zbieramy się i ruszamy prosto na Chorwację.
Wieczór znajdujemy nocleg u Pani w domu przy drodze, kawałek za Rijeką.

Dzień 6.

Tego dnia przejechaliśmy Magistralę Adriatycką do Sibenika.
To według mnie jedna z najwspanialszych tras jakimi miałem przyjemność jeździć. 
Wije się przy samym wybrzeżu milionem cudownych zakrętów. Jedziesz po rozgrzanym w upale asfalcie, dobrze przyczepnym, super wyprofilowanym, mając przez cały czas cudowny widok na morze. Miażdżące połączenie nieopisanej przyjemności z jazdy motocyklem ze wspaniałymi widokami. Któryś rok z rzędu obiecuję sobie tam wrócić...





Dojeżdżamy do Sibenika i po dłuższych poszukiwaniach znajdujemy nocleg u Pana Ivana. 
Zostajemy tam na dwa dni.

Dzień 7,8

Smażing, plażing, czasem jakaś krótka wycieczka motocyklem po okolicy.
Piwko, pizza i lokalne specjały. Żyć, nie umierać...






Dzień 9,10

Dzień powrotu. Ruszamy z rana w kierunku domu. Trasę zaplanowaliśmy przez 
Bośnię i Hercegowinę. Ledwie wjechaliśmy do tego jakże pięknego kraju i zaczęło padać jak z cebra. Niestety padało już do końca dnia. 
Kraj bardzo ładny, również mam plan zwiedzić go kiedyś dokładniej.
Dookoła można było jeszcze zobaczyć pozostałości po wojnie- rozstrzelane i zburzone domy, bloki i hotele.
Poza miastami piękne okoliczności przyrody- góry, lasy, wąwozy. 



Później wjechaliśmy jeszcze na krótki odcinek do Chorwacji by chwilę potem znaleźć się na Węgrzech. 
W okolicach Budapesztu zrobiło się już ciemno, ale stwierdziliśmy, że spróbujemy dojechać bez noclegu do Polski. Warunki było dodatkowo utrudnione, ponieważ przez następne 600 km ciągle padało. W połączeniu z nocą nie napawało to entuzjazmem. 
Nie mniej jednak daliśmy radę i po drugiej w nocy zameldowaliśmy się w Nowym Sączu po 23 godzinach jazdy i pokonaniu 1200 km.

Całość trasy zamknęła się w nieco ponad 4000 km. 
Ziarenko podróżnicze wykiełkowało i moje życie już nie było takie samo...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz