Korsyka 2009
Powodem dla którego chcieliśmy wybrać
się na Korsykę, była jej odmienność.
Odmienność choćby w
takim znaczeniu, że jest to wyspa i żeby się na nią dostać,
trzeba płynąć promem. Wcześniej nie jeździliśmy w takie
miejsca, więc było to coś nowego.
Odmienność wyspy zastaliśmy dopiero
na miejscu i to nawet nie w takim znaczeniu jak się spodziewaliśmy.
Na Korsyce sytuacja polityczna jest dość skomplikowana. Duża część
ludności walczy o niepodległość wyspy w stosunku do Francji.
Czują się wolni i niezależni. Na przykład wiele samochodów ma na
tablicach rejestracyjnych zaklejone unijne gwiazdki herbem Korsyki.
Tą niezależność i chęć uwolnienia się czuć na wyspie i widać,
choćby przez pisownie w języku francuskim i korsykańskim
równolegle czy wszechobecny herb wyspy. To dodaje smaczku i uroku.
Poza tym panuje tam typowy południowy luz i lekkie podejście do
życia.
Nie przygotowywaliśmy się specjalnie
do tego wyjazdu, niczego nie planowaliśmy. Nikt znajomy tam nie był,
więc obejrzeliśmy kilka zdjęć w internecie, przeczytaliśmy
czyjąś relację, kupiliśmy mapę i po prostu pojechaliśmy. Plany
układaliśmy po drodze.
Dzień 1.
Wyjechaliśmy rano w kierunku Słowacji.
Pogoda była znakomita i zachęcała do jazdy.
Do Ziliny droga przeleciała całkiem
przyjemnie, obfitowała w znane nam i lubiane widoki. Później już
tylko autostrada.
Po wjeździe do Austrii zjechaliśmy do pierwszej
wioski, żeby napoić Fazera i kupić winietę (teraz, kilka lat
później już wiem, że nie trzeba szukać stacji obok autostrady,
bo winietę można kupić już na granicy ze Słowacją). Kilometry
upływały w raczej monotonnym tempie.
Na jednej ze stacji spotykamy
grupę motocyklistów w skład której wchodziła pewna pani na swoim
Harleyu. Nic by w tym nie było niezwykłego gdyby nie fakt, że owa
pani miała na kanapie w miejscu pasażera zamontowaną klatkę w
której podróżował pies. Sam kundelek wyglądał raczej na
zadowolonego.
Po przejechaniu 800 km stwierdziliśmy,
że na dzisiaj wystarczy. Zjechaliśmy zatem z autostrady,
zerknęliśmy na mapę i skierowaliśmy się w kierunku jeziora
Worthersee. Był 28 sierpnia, więc ruch turystyczny jeszcze spory.
Wolne pole namiotowe znaleźliśmy dopiero po drugiej stronie jeziora
w miejscowości Auen.
Kemping całkiem elegancki, warunki
Austriackie. Pan w recepcji nawet znał parę zdań po Polsku- widać
nasi też tu bywają. Wieczorem poszliśmy nad jezioro, bo z drogi
woda wyglądała cudownie. Wodę jednak oglądaliśmy w dalszym ciągu
z drogi, ponieważ okazało się, że jezioro jest ogrodzone. Teren
wzdłuż brzegu jest podzielony na działki, każda ogrodzona i
zamknięta furtką. Masakra!
Tak więc chwilę później wróciliśmy
do namiotu i poszliśmy spać.
Dzień 2.
Noc nie należała do najcieplejszych
za sprawą pory roku i położenia (początek Alp).
Rano wszystko było obficie pokryte
rosą i ociekało jak po solidnej ulewie.
Pozbieraliśmy się i ruszyliśmy do
Włoch.
Tego dnia zaplanowaliśmy dojechać do
Livorno na prom.
Po długiej jeździe autostradą tak
też się stało. Dojechaliśmy na terminal z którego wypływają
promy na Korsykę. Nie mieliśmy kupionych biletów, więc udaliśmy
się do kasy.
Miła pani wyliczyła nam, że chcąc
dostać się na prom, który odpływa za godzinę, musimy zapłacić
120 euro (dwie osoby i motocykl). Trochę drogawo... Poza tym
stwierdziliśmy, że wypłyniemy o 20.00, dotrzemy na miejsce o
północy i co dalej? Zapytałem zatem o bilet na rano kolejnego
dnia. Jakież było nasze zaskoczenie, kiedy pani wyliczyła nam za
taki sam rejs 18 euro!
Nie zastanawiając się ani chwili
kupiliśmy bilety i wbiliśmy w nawigacji najbliższy kemping.
Nocleg znalazł się 10 km od portu.
Nie zachwycał czystością ani standardem. Po trawie zostało tylko
wspomnienie i mnóstwo pyłu. Do tego kosztował 22 euro.
Dzień 3.
Pobudkę zaplanowaliśmy na 6 rano. Z
domu wyjeżdżaliśmy też o tej porze a wstawaliśmy o 5.
W Polsce
było jasno, tutaj o 6.00... totalna ciemność. Lekkie zaskoczenie.
Spakowaliśmy się przy latarkach i ruszyliśmy do portu. Szybkie
smarowanie kanapek na siedzonku motocykla i wjeżdżamy na pokład.
Prom płynął około 4 godzin. Przez
ten czas planowaliśmy co robimy dzisiaj jak dopłyniemy.
Wymyśliliśmy sobie, że dzisiaj
dojedziemy do Cap Corse, czyli objedziemy ten charakterystyczny
„paluch” i znajdziemy nocleg po zachodniej stronie.
To tylko 60
km, więc machniemy w godzinkę – pomyślałem.
Owszem, machnęliśmy to, ale ledwie
zdążyliśmy przed wieczorem.
Po zjechaniu z promu w Bastii nie
chciało nam się wjeżdżać do miasta, więc od razu skierowaliśmy
się na zaplanowany odcinek. Za miastem od razu szczęka mi opadła i
oparła się o zbiornik. Droga prowadziła wybrzeżem i składała
się tylko i wyłącznie z zakrętów. Proste jeżeli w ogóle były,
to miały może po 200 metrów. Pomyślałem, że chyba trafiłem do
raju!
Widoki zapierały dech w piersiach.
Czasem tylko zmącone były dzikimi wysypiskami złomu. Co ciekawe
dużo na tych złomowiskach było samochodów. Chwilę już musiały
tam leżeć, bo były całkowicie zardzewiałe.
Na Cap Corse parę fotek i lecimy
dalej. Po zjechaniu z „palca” zaczęliśmy się rozglądać za
noclegiem. Kempingów nie ma zbyt wiele, ponieważ dookoła same góry
i pola namiotowe rozlokowane są tylko na przepłaszczeniach. W końcu
znajdujemy jedno całkiem ciekawe, więc decydujemy się zostać.
Dzień 4.
Rano w recepcji spotykamy sympatyczną
Polkę, która mieszka i pracuje na wyspie od kilku lat.
Dowiedzieliśmy się trochę o życiu
na Korsyce i o tym, że lokalne drogi są bardzo niebezpieczne.
Dochodzi na nich do bardzo wielu wypadków.
Na kempingu bardzo nam się podobało,
więc postanowiliśmy zostać na jeszcze jedną noc.
Odpiąłem kufry i sam pojechałem do
lokalnego, wiejskiego sklepiku.
Fajnie tak zdjąć balast i pośmigać
niczym nie skrępowany po zakrętach.
W sklepie ceny trochę zabijały, bo na
przykład ciabatta wielkości półtorej bułki kosztowała 2 euro.
Coś jeść trzeba. Przynajmniej były
dobre.
Po śniadaniu wybraliśmy się
popluskać.
Dominują plaże kamieniste, ale 10 minut drogi od
kempingu była też duża piaszczysta.
Nasza znajoma z recepcji
ostrzegała nas, żeby nie wchodzić zbyt daleko w morze, bo prądy
potrafią być nieobliczalne. Dwa tygodnie wcześniej takie prądy
porwały mężczyznę i zginął wyrzucony o skały.
Dzień przebiegał nam przyjemnie i
sielankowo do momentu w którym leżąc na plaży użądlił mnie w
stopę jakiś niezidentyfikowany obiekt latający. Bolało jak
pieron.
Ni z tego ni z owego przybiegł jakiś facet z maścią na
ukąszenia i zaoferował pomoc.
Zaskoczony skorzystałem ze
specyfiku.
Z taką niespodziewaną uprzejmością
spotkaliśmy się jeszcze raz tego dnia, kiedy to jedząc kolację na
kocu przed namiotem, podeszła do nas Niemka i powiedziała, że oni
jadą skuterem do miasta a nam zostawiają otwartego kampera do
naszej dyspozycji. Powiedziała, żeby czuć się jak u siebie w domu
i korzystać ze wszystkiego. Podziękowałem i siedziałem z
opadniętą szczęką jeszcze dobrą chwilę. Wyobraźcie sobie taką
sytuację z naszymi rodakami w naszym pięknym kraju...
Tego wieczoru widziałem chyba jeden z
najpiękniejszych zachodów Słońca w moim życiu.
Dzień 5.
Rano zebraliśmy się po ósmej i
ruszyliśmy na południe w kierunku Ajaccio.
Nie wiedzieliśmy dokąd dotrzemy tego
dnia, bo mając w pamięci nieobliczalne drogi z pierwszego odcinka
spodziewać można się było dosłownie wszystkiego.
Okazało się także, że moja stopa po
ukąszeniu rozrosła się dwukrotnie i ledwie włożyłem ją do
buta. Trza być twardym, nie mientkim ;) Jedziemy!
Po drodze widoki księżycowe mieszały
się z tymi które oglądamy na pocztówkach. Wjeżdżasz w góry-
pełno kamieni i różnych formacji skalnych a za chwilę wracasz w
kierunku wybrzeża i widzisz piękne, kolorowe zatoczki zasiane
jachtami.
Największe jednak wrażenie robią
drogi żywcem wyryte w skałach. Serpentyny zawieszone nad przepaścią
nad którymi wznoszą się ogromne kamienne ściany. Brak słów.
Jeżdżąc tymi zakrętami nie raz
miałem niezłego stracha, ponieważ murek oddzielający drogę od
stu- metrowej przepaści miał maksymalnie 50 cm i od tego co kawałek
była dziurę. Dołóżmy do tego spory ruch na drodze i mocny wiatr.
Wiatr momentami taki, że zapakowany motocykl potrafił przesunąć o
dobre pół pasa w bok. Mieszanka wybuchowa.
Podróżowanie motocyklem ma jednak tę
niewątpliwą zaletę, że można zatrzymać się w praktycznie
każdym miejscu, przykleić do pobocza i trzaskać fotki.
Pod wieczór znajdujemy kemping z
basenem kawałek za Ajaccio. Przy rozkładaniu namiotu złamał się
pałąk, ale srebrna taśma załatwiła sprawę do końca wyjazdu.
Konsumujemy zakupione wcześniej lokalne specjały, czyli wszelkiego
rodzaju sery pleśniowe, suszone wędliny i croissanty.
Dzień 6.
Po rozsunięciu namiotu przywitały nas
sielankowe widoki. Śniadanie smakowało jak nigdy.
Chwilę później ruszyliśmy na
południe. Oczywiście w dalszym ciągu zakręty, zakręty, zakręty.
Żyć nie umierać!
Po chwili dojeżdżamy do Bonifacio.
Piękne miasto na samym południu Korsyki z charakterystycznymi
klifami.
Miasto można w zasadzie podzielić na dwie części- dolną
i górną. Na dole mamy piękny port w którym zobaczyć można
„kilka” fajnych jachtów, restauracje, butiki, sklepiki itp. Na
górze cytadelę z bardzo ciekawą zabudową, wąskimi i krętymi
uliczkami.
Ogólnie to miejsce robi duże
wrażenie.
Po wyjechaniu z Bonifacio robimy zakupy
w markecie i zmierzamy na północ wschodnim wybrzeżem. Kawałek za
Porto Vecchio zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem.
Po raz kolejny objechaliśmy większość
dostępnych w okolicy kwater i hoteli, po czym wylądowaliśmy na
kempingu. Wszystkie pokoje i hotele były zajęte a jeżeli już coś
się trafiało, to minimalny okres pobytu wynosił trzy noce,
przeważnie za 100 euro za dobę. Tak było praktycznie w każdym
miejscu które odwiedzaliśmy na wyspie.
Nie ma tego złego, co by na dobre nie
wyszło! Kemping znaleźliśmy w pięknej okolicy w pobliżu
malowniczych zatoczek a do tego do dyspozycji był duży basen.
W zasadzie nie wiem jakimi słowami
mógłbym opisać piękno tego miejsca, kolor wody, grę kolorów
kiedy skały łączą się z turkusowym wybrzeżem. Myślę, że
zdjęcia przedstawią choćby namiastkę tego, co tam widzieliśmy.
Dzień 7.
Po wieczornych kąpielach i relaksie
zdecydowaliśmy się zostać tam jeszcze jeden dzień.
Dzień 8.
Ruszamy dość wcześnie. Tego dnia
chcieliśmy podjechać już bliżej Bastii. Na tej części wyspy
drogi już są bardziej proste i mniej górzyste. Można by się
pokusić o stwierdzenie, że monotonne (przynajmniej w porównaniu z
tym co było).
Długo tak nie jechaliśmy, bo około trzech godzin.
W okolicach Santa Lucia di Moriani
znajdujemy ładny kemping a w zasadzie miasteczko kempingowe. Na
terenie mieliśmy do dyspozycji sklepy, restauracje i wszystko czego
potrzebowaliśmy.
Kemping położony był przy samym morzu.
Piaszczysta plaża i naprawdę konkretne fale zachęcały do
leniuchowania. Tak też uczyniliśmy. Leniuchowanie trwało dwa dni.
Dzień 9.
Plażowanie, opalanie, drinkowanie i
lenistwo. Trzeba jeszcze odpocząć przed powrotem.
Cieszyliśmy się, że przyjechaliśmy
właśnie we wrześniu. Kempingi były w miarę luźne, restauracje
spokojne a plażę mieliśmy praktycznie dla siebie.
Dzień 10.
Rano ruszamy do Bastii z myślą o
powrocie do Włoch.
Mając doświadczenie z zakupu biletów
z tamtą stronę braliśmy pod uwagę ewentualność, że jeszcze raz
będziemy musieli się przenocować w okolicy portu.
Do kas biletowych docieramy koło
godziny 11- tej. W okienku pani oznajmiła, że prom wypływa za
godzinę a bilety kosztują 16 euro. Dokonaliśmy więc zakupu i
chwilę później byliśmy już na pokładzie.
Odpływając łezka kręciła się w
oku. Spędziliśmy tam niezapomniane chwile.
Około 17- tej dobijamy do Livorno. Po
zjechaniu z promu udajemy się na kolację.
Przy jedzeniu próbujemy ułożyć
jakiś plan na wieczór i kolejny dzień. Myślimy czy jechać na ten
sam kemping co ostatnio (średnio mieliśmy na to ochotę), czy
jechać kawałek od miasta i szukać czegoś przy drodze. Chwilę
później w mojej chorej głowie zrodził się pomysł, żeby jechać
nocą na Chorwację. Odpoczęliśmy na promie, więc śmiało możemy
pocisnąć nocą.
Decyzja zapadła. Tak oto ruszyliśmy w
kierunku Istrii.
Droga przebiegała monotonnie-
praktycznie same autostrady. Jazda od tankowania do tankowania. O ile
dla mnie jako kierowcy było to do zniesienia o tyle pasażerka
trochę tą nudę przecierpiała.
Nad ranem od Słowenii zrobiło się
już chłodno. Odczuwaliśmy to tym bardziej, że po Korsyce byliśmy
bardzo mocno opaleni i ten chłód był na skórze odczuwalny
zdecydowanie intensywniej.
Przed piątą docieramy do Puli,
wjeżdżamy na pierwszą lepszą plażę, bierzemy leżaki z
zamkniętej wypożyczalni i idziemy spać na dwie godzinki.
Dzień 11.
Po szybkiej regeneracji pojeździliśmy
po okolicy i znaleźliśmy mały bungalow na kempingu chyba za 15
euro. Zostaliśmy tam na cały dzień.
Na Chorwacji temperatura była już
zdecydowanie niższa niż na Korsyce. Było chłodniej o jakieś 8-10
stopni. Nie mieliśmy już ochoty kąpać się w morzu, więc
poplątaliśmy się po okolicy i odpoczęliśmy przed kolejnym dniem.
Dzień 12.
Tego dnia plan był już tylko jeden-
dojechać do domu. Do zrobienia było już nie wiele, bo około 1000
km.
Odcinek od Puli do Rijeki był jeszcze
dość ciekawy. Później już tylko autostrada do Słowacji. Do domu
docieramy wczesnym wieczorem. Po tylu dniach tyłki były już
przyzwyczajone do odciskania, więc zmęczenie było jeszcze w
normie.
Tak oto 12- dniowa korsykańska
przygoda przeszła do historii.
Podsumowanie.
Sądzę, że Korsyka jest dla każdego
moto-podróżnika obowiązkowym punktem do zobaczenia.
Z perspektywy motocyklisty głównie ze
względu na niesamowite drogi obfite w zakręty (obfite to mało
powiedziane).
Z perspektywy każdego człowieka z
powodu wspaniałych widoków, cudownych plaż i zatoczek, oraz luzu
jaki tam panuje. Można się w pełni oddać lenistwu bez wyrzutów,
że tracimy czas. Mówię to z pełnym przekonaniem, chociaż nie
bardzo lubię leniuchować.
Myślę, że najlepszymi miesiącami do
odwiedzenia wyspy są czerwiec i wrzesień.
Woda w morzu ma już wtedy 23- 28
stopni a temperatura powietrza jest do zniesienia.
Ruch turystyczny jest wtedy znikomy.
Polka z kempingu powiedziała, że najgorszy jest sierpień, kiedy to połowa Włochów płynie na wyspę i zajmuje wszystkie miejsca do biwakowania i spania. Podobno zdarzało się, że otwierała recepcję do której stała kolejka już o ósmej rano i musiała oznajmić, że nie ma miejsca nawet na rozbicie namiotu.
Polka z kempingu powiedziała, że najgorszy jest sierpień, kiedy to połowa Włochów płynie na wyspę i zajmuje wszystkie miejsca do biwakowania i spania. Podobno zdarzało się, że otwierała recepcję do której stała kolejka już o ósmej rano i musiała oznajmić, że nie ma miejsca nawet na rozbicie namiotu.
Przed wyjazdem mieliśmy plan, że
namiot bierzemy awaryjnie i będziemy szukać kwater i hoteli.
Rzeczywistość pokazała, że ani razu
nie spaliśmy w normalnym łóżku.
Pomimo tego, że było już po głównym
sezonie większość hoteli była pozajmowana. Te które były wolne
kosztowały majątek albo okres wynajmu był na kilka nocy. Czasem
jedno i drugie.
My w jednym miejscu byliśmy
maksymalnie dwa dni a płacenie za dobę 100 euro raczej nam się nie
widziało, toteż spaliśmy na kempingach. Tutaj koszt noclegu za
dwie osoby, motocykl i namiot kształtował się na poziomie 20-25
euro.
W temacie żywienia. Produkty spożywcze
w lokalnych sklepikach są bardzo drogie. Zakupy warto robić w
marketach w większych miejscowościach. Tam ceny zbliżone są do
naszych krajowych. Czasem nawet lokalne specjały są dużo tańsze
niż u nas.
Całość wyprawy zamknęła się w
prawie 4000 zł.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz