Bieszczady słowackie



Przyszedł w końcu ten długo oczekiwany, pierwszy w 2016 roku słoneczny i ciepły weekend!
Co prawda od początku roku nawinęliśmy już ponad tysiąc kilometrów krążąc po lokalnych dróżkach, ale jednak perspektywa pierwszego po zimie pełnowymiarowego wyjazdu weekendowego pociągała bardzo mocno!
No i padło pytanie - dokąd jechać? Opcji pojawiło się nawet sporo. Jak zwykle w pierwszej trójce myśli i propozycji pojawiły się Bieszczady. Zerknąłem na mapę, żeby wymyślić gdzie można się zatrzymać, bo tamte rejony mamy już solidnie objeżdżone. Jednak po otwarciu mapy Google, skala była mocno oddalona i musiałem zbliżyć na interesujący mnie rejon. No i tak kręcę rolką powiększając skalę i Bieszczady ukazały mi się jako zielone pole na mapie rozmieszczone pomiędzy Polską, Słowacją i Ukrainą. Wtem w głowie pojawiła się ciekawość - co jest w Bieszczadach na Słowacji?! Zacząłem mocno zagłębiać temat, który okazał się bardzo ciekawy, kupiłem mapę pt. Bieszczadzkie pogranicze polsko - słowackie i w sobotę po pracy ruszyliśmy na podbój nowych przestrzeni.
Plan na sobotę zakładał dotarcie nad Zemplinską Siravę i znalezienie noclegu przy jeziorze.
Po dotarciu na miejsce zaczęliśmy szukać noclegu i obiadu. Najpierw jednak chcieliśmy się najeść, żeby mieć siłę szukać spania :) Temat okazał się nieco trudniejszy niż mogłoby się wydawać. W kilku restauracjach z rzędu trafialiśmy na jakieś wielkie imprezy rodzinne, które zajmowały praktycznie całość lokalu. Jeśli nawet kelnerzy zgodzili się na podanie jedzenia, to termin oczekiwania był w granicach godziny. W końcu udało nam się trafić do przydrożnego zajazdu który też wynajął jedną salę pod imprezę, ale drugą miał wolną i normalnie obsługiwali wygłodzonych wędrowców.
Ciekawa sprawa z tymi imprezami... Okazji chyba żadnej wtedy nie było, bo ani święto państwowe, ani jakiś okres weselno- komunijny. Tym bardziej, że sobota... Muszę kiedyś wypytać jakiegoś Słowaka w tym temacie.
Wyjątkowo nie robiłem zdjęć jedzenia słowackiego, bo my jakby często korzystamy z ich kuchni z racji bliskości granicy, nie mniej jednak od czasu do czasu lubię zasmakować w ich menu.
Kuchnia jest bardzo "mączna" i w sumie tłusta. Kluski z bryndzą, wszelkiego rodzaju pierogi z serami, pierogi z dżemem, kluski z makiem utopione w maśle, wyprażany ser z frytkami itp.
Mi to bardzo pasuje :)
Po wyjątkowo obfitej konsumpcji wytoczyliśmy się z lokalu i pojechaliśmy na poszukiwania.
Zabudowa wokół Siravy jest bardzo komunistyczna i pozwala cofnąć się w czasie. Większość hoteli zatrzymała się w latach siedemdziesiątych i taka jest do dzisiaj, bez żadnych zmian. Zmienia się tylko grzyb na ścianach, bo rośnie.
W kwietniu wszystko tam jeszcze jest pozamykane na trzy spusty. Sezon zaczyna się pewnie w okolicach czerwca.
Żeby jednak tak nie oczerniać tego bądź co bądź fantastycznego miejsca, powstaje bardzo dużo nowych zabudowań, hoteli czy choćby piękny Aquapark.
My zatrzymaliśmy się w jednym z takich nowych hoteli, właściwie drewnianym zajeździe. Wszystko w ładnym, klasycznym i konsekwentnym stylu. Nocleg dla dwóch osób w  bardzo komfortowych warunkach to koszt 30 euro za noc.
Wieczorem zaliczyliśmy spacer brzegiem jeziora i spróbowaliśmy słowackich wyrobów chmielowych.
Polecam zaopatrzyć się odpowiednio wcześniej w wodę mineralną, ponieważ sklepy poza sezonem są pozamykane i później człowiek stoi przed dylematem czy kupić piwo za 1,1 euro czy wodę mineralną 0,25 litra za 1,3 euro. Innych w barze nie serwują...

Wczesnym rankiem wyruszyliśmy w góry. Założenie było takie, żeby omijać główne drogi i jechać jak najbardziej bocznymi a najchętniej szutrami.
Dojechaliśmy na słowackie Morskie Oko i odbiliśmy w drogę leśną która przecinała górę i wychodziła po jej drugiej stronie. Tam zaczęły się widoki przypominające nasze Bieszczady.
W oddali widać było ośnieżone masywy połonin a wokół same gęste lasy.




Ciężko było zjeżdżać na drogi którymi początkowo planowaliśmy jechać, ponieważ pomimo, że były naznaczone na mapach, na ich początku widniał zakaz ruchu. Miejscowym sporo z tych zakazów chyba była nie na rękę, więc je dokładnie zamalowywali lub obracali znaki. Kilka razy z tego skorzystaliśmy, nie powiem...




Z racji na niewielki obszar Parku Narodowego można było sobie pozwolić na wjeżdżanie w większość bocznych dróg prowadzących do wiosek i dokładniejsze eksplorowanie terenu.
To co od razu można zauważyć w tamtych okolicach, to absolutny brak ludzi. W sumie Słowacja ma to do siebie, że nie za bardzo widać mnogość jej obywateli na ulicach miejscowości, ale tam było to odczuwalne jeszcze bardziej. Poza tym brak infrastruktury turystycznej. Te wioski żyją swoim życiem. Nie ma hoteli, restauracji, zajazdów i tym podobnych rozrywek. Pewnie dzięki temu dobrych kilka razy mieliśmy konfrontację z dzikimi zwierzętami. Lisy, jastrzębie, sarny i wielkie jelenie przebiegające wiele razy drogę.
Ciekawe jak tam jest w sezonie letnim, ale sądzę, że niewiele się zmienia.
Tam właśnie zachowała się taka dzikość i natura której u nas już trochę brak z racji komercjalizacji pewnych miejsc.







Trafiliśmy w takie miejsce które na stałe wryły się w pamięć i poraziły swoim pięknem.
Miejsca do których prowadzą już tylko drogi gruntowe i do których docierają pewnie tylko miejscowi.
Szczerze polecam na weekend trasę Snina, Runina, Zboj i Nova Sedlica z uwzględnieniem wszelakich bocznych dróżek.
Słowackie Bieszczady, czyli Narodny Park Poloniny.
Mnie to miejsce urzekło na tyle, że postanowiłem je opisać, pomimo, że jest prawie pod nosem :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz