Alpy 2013



To moja kolejna wyprawa w Alpy motocyklem. Motywowany doświadczeniami z wyjazdu w 2008 roku postanowiłem zaglądnąć tam jeszcze raz. 
Pomysł wydawał mi się jeszcze ciekawszy z uwagi na fakt, że jechał ze mną Maciek dla którego była to pierwsza wyprawa motocyklowa. Wiedziałem, że widoki i nie kończące się zakręty na pewno przypadną mu do gustu i długo będzie ten pierwszy wyjazd wspominał. 
Umówiliśmy się także ze znajomymi z Niemiec- Wroną i Ewką, którzy jechali w tym terminie na Korsykę i akurat mieli tydzień wolnego po drodze, żeby przejechać się z nami.
Urlopy ustalone, plan na pierwsze dwa dni zarysowany, motocykle spakowane, więc w drogę!

Dzień pierwszy.
Wyjechaliśmy w sobotę o 13.00 po mojej pracy. Tego dnia zaplanowaliśmy dojechać do Wiednia.
Do przejechania nieco ponad 500 km, więc jak na pierwszy dzień i późną godzinę startu – optymalnie. Na „rozgrzewkę” dość mocno zaczęło padać na Słowacji przed Ziliną, więc trzeba było ubrać się w cały ekwipunek przeciwdeszczowy. Na szczęście nie długo później, przed wieczorem chmury zostawiliśmy za sobą i dojechaliśmy na sucho. Przed dojazdem do celu na sporym odcinku autostrady remonty, zwężenia, utrudnienia- nie tylko u nas takie numery.
Nocleg mieliśmy umówiony u kolegi który udostępnia znajomym w podróży całkiem przytulny kącik. Na kolację bułka z kotletem i zupka chmielowa. Krótka wymiana zdań z minionego dnia, zaplanowanie trasy na kolejny dzień i do spania. Nie mogliśmy się doczekać następnego dnia!

Dzień drugi.
Tego dnia musieliśmy dojechać do jeziora Lago di Resia we Włoszech. Umówiliśmy się z Wroną, że spotykamy się gdzieś tam i szukamy kempingu. Wybór padł na tamte okolice, ponieważ jest to u podnóża przełęczy Stelvio a oni z Niemiec też mają tam po drodze.
Lago di Resia jest specyficzne i rozpoznawalne głównie dzięki charakterystycznej wieży kościelnej która wystaje ponad taflę wody (po stworzeniu w latach pięćdziesiątych sztucznego zbiornika zalano wioskę po której widoczna została owa wieża).
Tak więc ruszyliśmy dość wcześnie rano. Pierwsza godzina przebiegła bardzo sprawnie z uwagi na znikomy ruch na autostradzie i sprzyjającą pogodę. Nie nacieszyliśmy się takim stanem rzeczy zbyt długo, ponieważ chwilę później zaczęło mocno padać. Jechaliśmy akurat remontowanym odcinkiem autostrady i nie było za bardzo miejsca, żeby się zatrzymać i ubrać w kondomy przeciwdeszczowe. W końcu zjechaliśmy na stację benzynową, zatankowaliśmy i ubraliśmy cały sprzęt. Niestety wszystko było już w znacznym stopniu mokre. Może nie przemoczone do wewnątrz, ale mokre z wierzchu, więc po założeniu kombinezonu po prostu się tam kisiło.
Zgodnie z Prawem Murphyego: „Jeżeli wydaje Ci się, że gorzej być nie może – na pewno będzie”, padało już praktycznie do końca dnia.
Przejechaliśmy 300 km przez Alpy austriackie i w ogóle ich nie zobaczyliśmy! Mgły przez cały czas były zawieszone na tyle nisko, że zasłaniały wszystko co znajdowało się więcej kilka metrów ponad drogą.
Maciek wyposażony był w kompletny strój przeciwdeszczowy włącznie z ochraniaczami na buty i rękawice. Ja nie wiedzieć czemu, nie zabrałem ze sobą tych elementów stroju, w efekcie czego moje buty pod koniec dnia ważyły po 5 kg każdy a farba z rękawic wsiąknęła w skórę na kilka najbliższych dni.
Padać przestało w okolicach Inssbrucka, gdzie pierwszy raz pomyliliśmy drogę. Wiedziałem, że mamy jechać do Włoch, więc na jednym z rozjazdów na którym był kierunek w prawo na Niemcy, w lewo Włochy, skręciliśmy w lewo. No i zaczęliśmy podjeżdżać pod górę trzy pasmową autostradą. Kojarzyłem tamte okolice poprzedniego wyjazdu, ale tej drogi w żaden sposób nie mogłem skojarzyć. Zatrzymaliśmy się więc na stacji, żeby zaglądnąć do mapy i wszystko stało się jasne- w Inssbrucku mieliśmy pociągnąć jeszcze 50 km w kierunku Niemiec i zjechać z autostrady praktycznie prosto nad nasze jezioro. Czasami nawigacja na czuja nie popłaca. Tak oto trafiliśmy na przełęcz Brennero. Oznaczało to, że nie mamy już odwrotu, bo nie ma żadnej nawrotki i zaraz skroją nas z tego co pamiętam chyba 18 euro! Co zrobić... 
W międzyczasie dzwonił Wrona, że właśnie dojeżdżają do Lago di Resia. Powiedziałem, że my będziemy do 40 minut. Jak się później okazało, zrobiło się z tego prawie trzy godziny. Wyjechaliśmy na to nieszczęsne Brennero, zaczęliśmy zjeżdżać na Merano a tu nagle... korek. Nie byle jaki. Korek miał kilkanaście kilometrów. Na jego końcu okazało się, że zator powodują bramki na autostradzie które zapchały się, bo była to ostatnia niedziela wakacji.
Po małym błądzeniu i szukaniu zjazdu odbiliśmy na przełęcz San Leonardo. Tutaj strawiliśmy wcześniej nagromadzone nerwy. Cała masa winkli znów zaokrągliła opony spłaszczone wcześniej autostradą. Pstryknęliśmy trochę fotek i polecieliśmy dalej wiedząc, że mamy spore opóźnienie.
Tutaj już wiedzieliśmy, że przez kolejne dni ciężko będzie się zdecydować – jechać, czy robić zdjęcia.


Zjechaliśmy z przełęczy i jechaliśmy niezwykle urokliwymi dolinkami. Jeszcze żeby nie odwyknąć pouciekaliśmy trochę przed deszczem.
W końcu dotarliśmy do naszego kempingu. Przywitaliśmy się z towarzyszami, rozbiliśmy namioty i zaczęliśmy odpoczynek i suszenie.
Ten kemping mogę z czystym sumieniem polecić każdemu. Trawka miękka jak puch, łazienki na najwyższym poziomie i dobre jedzonko. To wszystko chyba za 8 euro od głowy (osoba, namiot i motocykl). Kemping nazywa się Zum See.


Dzień trzeci.
Rano śniadanko, herbatka, kawka i ruszamy prosto na Passo dello Stelvio.
To chyba jedna z najbardziej znanych przełęczy alpejskich. Niekończące się nawrotki, droga zawieszona nad przepaścią, piękne widoki. Robi wrażenie.


Na szczycie warto odbić w boczną drogę i wyjechać jeszcze wyżej na taras widokowy.


My przyjechaliśmy tam na motocyklach a widzieliśmy kilka osób z nartami pod pachą zmierzających do wyciągu.
Na szczycie ludzi jak mrówek.
Próbowałem kupić jakąś wartościową pamiątkę czy chociaż magnes na lodówkę, ale niestety na każdym straganie znajdowałem tylko podłą chińszczyznę. Pamiątkowe foto pod tablicą i zjeżdżamy na południe.
Zjazd ze Stelvio również powoduje zachwyt drogą i krajobrazem- wodospady, przejazdy przez wąskie tunele drążone w skale i duuużo zakrętów. Na te tunele należy szczególnie uważać. Są na tyle wąskie, że ciężko jest się minąć z samochodem a drążone są po łuku, więc nie widać czy ktoś jedzie z przeciwka. Nie wiele też trzeba, żeby ratując się przed żwirkiem w ich wnętrzu uciec na przeciwny pas i prawie oprzeć się o lewą ścianę. Skądś to znamy...
Przy zjeździe trafiliśmy też na napalonego rowerzystę, który utrzymywał takie tempo, że wyprzedzaliśmy się wzajemnie a później cały czas siedział nam na tyłach. Trzeba było przyspieszyć, bo siadło na ambicji.
Rowerzystów to tam nie brakuje!

Następnie z wysokich gór docieramy do jeziora Lago di Como. 
Duża jego część przejechaliśmy wybrzeżem. Odmienność krajobrazów. Tym razem wysokie szczyty widzimy odbijające się w cudownej, lazurowej wodzie. Wyglądało to dosłownie obłędnie, ale niestety nie było za bardzo gdzie się zatrzymać, żeby pstryknąć fotkę. Jak akurat były widoki, to była wąska i kręta droga bez pobocza. Jak już znalazł się kawałek fosy albo zatoczka, to wszystko przysłaniały jakieś zabudowania. W pamięci te widoki zapisały się na zawsze.


Następnie odbijamy w kierunku Szwajcarii, by przez jej kawałek przejechać nad jezioro 
Lago Maggiore.
Baliśmy się tej granicy, bo Maciek i Wrona mieli głośne, sportowe wydechy a jak wiadomo Szwajcarzy są na tym punkcie zboczeni. Na domiar złego na przejście graniczne wjeżdża się prosto z tunelu, więc pewne jest, że szyby w budce strażników wpadły w rezonans a kawa podskakiwała na stoliku. Na szczęście machnęli tylko, żeby jechać. W sumie nie ich sprawa.
Na dłuższą chwilę zgubiliśmy się w Lugano ze względu na bardzo słabe oznakowanie miasta.
W końcu wybrnęliśmy i wjechaliśmy z powrotem do Włoch.
W Luino szybkie zakupy w markecie i kawałek pod miastem znaleźliśmy kemping. Recepcja była zamknięta, ale brama otwarta, więc po prostu się tam zainstalowaliśmy. Kemping był co prawda nad samym jeziorem, ale otaczało go zamknięte na trzy spusty ogrodzenie. Także wodę i plaże widzieliśmy przez siatkę. Co za nawyki...


Opracowaliśmy jeszcze plan na kolejny dzień. Wrona miał mapkę ADAC z narysowanymi najlepszymi według nich trasami motocyklowymi w Alpach. Postanowiliśmy skorzystać z tych rad. Jak się później okazało, praktycznie do końca wyjazdu, był to najlepszy pomysł na jaki wpadliśmy, żeby podążać zgodnie ze wskazówkami tej mapy.


Dzień czwarty.
Rano uregulowaliśmy opłatę za nocleg i ruszyliśmy znów w kierunku Szwajcarii.
W Locarno zgodnie z trasą ADAC odbiliśmy na drogę chyba czwartej kategorii w kierunku Domodossola. Droga prowadziła wąską nitką przez góry i lasy. Znowu odmienność krajobrazu. 
Z dość obleganych przez turystów miejsc przenieśliśmy się nagle na dróżki prowadzące przez zapomniane przez świat wioski, które miał niesamowity klimat. Zniknęliśmy tam na dłuższą chwilę.


Jak już zjechaliśmy do cywilizacji udaliśmy się w końcu na prawdziwą włoską kawe i pizzę.
Po pysznym obiedzie pognaliśmy już w kierunku Mount Blanc. Jako, że gonił nas czas, postanowiliśmy wjechać na autostradę A5 i trochę przyspieszyć. Zrobiliśmy może 100 km i dojechaliśmy do bramek. Obstawialiśmy, że zapłacimy w granicach 5 euro a po przejechaniu bramek każdy był zzieleniały ze złości- wyszło po 14 euro.


Kawałek przed tunelem pod Mount Blanc odbiliśmy w kierunku przełęczy San Bernardo.
Przełęcz bardzo przyjemna, godna zobaczenia. Na szczycie spotykamy trójkę Polaków, z którymi później jeszcze przypadkiem widzieliśmy się na innych przełęczach.



Na zjeździe widoki niesamowite – gra kolorów.



Tego dnia docieramy do Val- d' Isere – miasteczka olimpijskiego.
Miasto samo w sobie nic specjalnego. Owszem- zadbane, czyste, z charakterystyczną zabudową i mnóstwem hoteli, ale w sumie jak wiele innych.
Za to kemping... bajka. Z tego co się orientuję w Val- d' Isere jest tylko ten jeden- już na samym wyjeździe w kierunku przełęczy Col de L'Iseran. 
Położony w dolince pomiędzy górami i z nieziemskimi widokami dookoła. Zaplecze sanitarne OK, jest wszystko co potrzeba. W połączeniu z korzystną ceną (8 euro od łebka) bardzo pozytywnie.
W nocy temperatura spada prawie do zera. Jednak prawie 2000 m.n.p.m. daje o sobie znać



Dzień piąty.
Kolejny dzień wita nas pięknymi widokami po rozsunięciu namiotu. 
Słońce jeszcze nie wyszło zza gór, więc dalej zimno, ale już pojedyncze promienie zaczynały się przebijać.


Spotykamy francuskiego motocyklistę, który chyba tłumaczył nam gdzie warto jechać. Tyle, że my nie mówiliśmy po Francusku a on w ząb nie znał angielskiego ani niemieckiego. Zrozumieliśmy tylko że będzie wysoko, kręto i że będą ciklisto. Cyklistów jak się okazało była faktycznie cała chmara.
Po śniadaniu ruszyliśmy w kierunku Col de L'Iseran (2770 m.n.p.m.)
Droga i widoki wyśmienite. Największy problem, to standardowo niepohamowana potrzeba zatrzymania się co pół kilometra i zrobienie chociaż jednego zdjęcia. Ciężko sobie tego odmówić jak dookoła takie cuda. Droga na górę przeplata się z licznymi wyciągami narciarskimi. W zimie też musi tu być pięknie.


Na szczycie znów trochę fotek, mały odpoczynek (w końcu 25 km z tak trudnymi widokami potrafi zmęczyć ;)) i spadamy dalej.





Kolejna przełęcz tego dnia- Col du Galibier (2642 m.n.p.m).
Tutaj już brakuje słów, żeby opisać co widać dookoła. Dach świata. Patrzysz po horyzont a tam góra, za nią góra a za nią jeszcze trzy góry. Niesamowite!



Później bez większych planów lecimy dalej i znajdujemy nocleg na kempingu w
Savines Le- Lac.


Było koło godziny 16. Po rozpakowaniu wygłodzeni pojechaliśmy na miasto w poszukiwaniu obiadu. Po zaliczeniu kilku restauracji okazało się, że w takich godzinach zjeść można tylko deser albo lody. Na pizzę albo obiad jest za wcześnie. Koniec końców wylądowaliśmy w Mc Donaldzie 20 km dalej. Oni nie robili problemów- dali hamburgera i frytki, nawet o 16- tej.
Wieczór nie odmówiliśmy sobie kąpieli w szmaragdowej wodzie a „nocne Polaków rozmowy” zdawały się nie mieć końca.


Dzień szósty.
Tego dnia docieramy do przełeczy La Bonette (2802 m.n.p.m.).
Widoki u góry już księżycowo – wulkaniczne. 
Hornet też już odczuwa wysokość i trzyma 900 obr/min. Zrobiło się trochę zimno a szyby w kaskach parowały na tyle mocno, że trzeba było jechać z lekko uchylonymi. Zresztą na tyle często zatrzymywaliśmy się do zdjęć, że nie było kiedy ich zamykać.




Po zjeździe kierujemy się już tylko na południe – w kierunku morza.
Jedziemy przez okolice żywcem wyjęte ze scen z Louis de Funès. Dosłownie filmowa Francja. Kręte wąskie drogi przecinające góry i małe urokliwe wioski.



Niedługo później docieramy w okolice Monako. 
Wiedzieliśmy, że tam raczej nie znajdziemy kempingu, więc zaczęliśmy się oddalać od miasta. 
Jakieś 5 km od granicy znajdujemy miejsce do spania. Pole namiotowe wyłożone plandeką – taki substytut trawy. Ze względu na dobrą lokalizację zdecydowaliśmy się zostać.


Wieczorem wybraliśmy się na pizze do Manako i szlif po Monte Carlo.


Spodziewaliśmy się po tamtych okolicach jakby to określić... szeroko pojętego bogactwa, ale to co zobaczyliśmy na miejscu przeszło nasze oczekiwania. Na ulicach pełno super- samochodów, wszędzie dookoła imprezy, eleganckie dziewczyny – ogólnie rzecz ujmując, impreza dla wyższych sfer. My już wieczorem pojechaliśmy w dżinsach, ubrani na luzaka, więc w zestawieniu z tamtymi ludźmi wyglądaliśmy delikatnie mówiąc jak biedacy. Tak też się czuliśmy, kiedy kolejna osoba patrzyła na nas skąd się tutaj wzięliśmy.



Wszyscy jednogłośnie stwierdziliśmy, że nie chcielibyśmy mieć tyle pieniędzy. 
Życie chyba staje się nudne kiedy wszystko jest w zasięgu ręki, kiedy wiesz, że wszystko możesz mieć, bo na wszystko Cię stać...
Ze spokojnym sumieniem i świadomością, że my jeszcze trochę celów mamy, wracamy na kemping.


Dzień siódmy.
Tego dnia w planach był odpoczynek. 
Bez żadnego pośpiechu zebraliśmy się do południa i pojechaliśmy w kierunku Nicei. 
Wrona i Ewka chcieli przy okazji zarezerwować prom na Korsykę.




Kiedy dojechaliśmy do punktu odpraw, okazało się, ze akurat jest 2- godzinna sjesta, więc zabraliśmy się z powrotem. 
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na obiad w przydrożnej restauracji. Właściciel był chyba fanem wyścigów i sportów samochodowych. Na ścianach wisiało pełno jego zdjęć z kierowcami rajdowymi w restauracji. Jedzonko było znakomite.
Kiedy oczekiwaliśmy na podanie obiadu, przyglądaliśmy się jak wygląda ruch uliczny na Lazurowym Wybrzeżu. Otóż wygląda dość ciekawie. Dla nas wyglądało to jak jeden wielki chaos. Wszyscy trąbią, przeciskają się, wciskają w każda wolną dziurę między samochodami. Uwieńczeniem obserwacji było dwóch gości (kierowca i pasażer) którzy przejechali skuterem na jednym kole z prędkością 40 km/h pokonując przy tym zakręt i skrzyżowanie. Chwilę później chyba obrócili się chyba na tym kole , bo jechali z powrotem w kierunku miasta. Craig Jones wymięka!
Nie mniej po dwóch dniach jazdy na Lazurowym, wpadliśmy  z tamtejszy rytm i też nie odpuszczaliśmy.


Po powrocie na kemping wskoczyliśmy w gatki kąpielowe i obraliśmy azymut morze.
Wieczorem napój ze sfermentowanych winogron wspomógł nieco wspomnienia z dotychczas przebytych kilometrów. 
Siedzieliśmy tak sobie na nadmorskich skałach, słuchaliśmy szumu wody i obserwowaliśmy niebo. Nigdy wcześniej nie działem tylu spadających gwiazd jednego wieczoru!
W pamięci pozostanie mi także wieki wóz który obserwowałem nie gdzieś u góry a na horyzoncie. Parę kilometrów od domu a jak wszystko potrafi się zmienić...


Dzień ósmy.
Tego dnia my wyruszyliśmy o siódmej rano w kierunku domu. 
Wiedzieliśmy, że dzisiaj tylko autostrada, autostrada, autostrada...
Nie mieliśmy planów gdzie nocujemy. Była opcja, że zatrzymamy się na zlocie Faaker See który akurat się odbywał. 
Na granicy Włosko- Austriackiej stwierdziliśmy, że jedzie nam się całkiem dobrze, więc ciśniemy w stronę Polski ile się da.
W ten oto sposób około 3 nad ranem wjechaliśmy do Ziliny na Słowacji. 
Temperatura spadła do jakiś +2. Po zjechaniu z autostrady szybka rozgrzewka na stacji, rzut oka na mapę i jedziemy dalej.
Kolejne cztery godziny były istnym koszmarem. Temperatura oscylowała w granicach zera. Ubraliśmy wszystko co mieliśmy w zanadrzu, włącznie z kombinezonami przeciwdeszczowymi. 
Ja zakupiłem na stacji rękawice robocze, które upchnąłem pod motocyklowe. Efekt był raczej nie zauważalny. Było tak zimno, ze mój Shoei bez pin locka parował jak oszalały. Nie dało się zamknąć szybki. Poza tym ręce marzły w takim tempie, że trzeba było się zatrzymywać co 10 km i grzać je od silnika. Jeździłem w takich temperaturach już niejednokrotnie, ale tutaj było to dużo bardziej odczuwalne z racji, że chwilę wcześniej wyruszyliśmy z Monako, gdzie było 30 stopni.
Po ciężkiej walce docieramy w końcu do Nowego Sącza! 1700 km od „strzała” w 23 godziny.
Ja przy okazji pobiłem mój ostatni rekord ciągłej jazdy (1250 km).


Podsumowanie.
Alpy mają w sobie to COŚ. Tak sądzę. Może dlatego, że lubię czasem przejść się w góry, usiąść na szczycie, posiedzieć w ciszy i kontemplować zatracając się w krajobrazie i widokach. 
W Alpach mógłbym kontemplować chyba trzy dni bez przerwy. I wiem, że jeszcze kiedyś tam wrócę, rozbiję namiot na najbardziej widokowym polu namiotowym i będę sobie tak siedział i rozmyślał. 
Na Col du Galibier czy La Bonette czuć tą potęgę i bezkres gór. Człowiek jest przy tym małym pionkiem.
Spotkałem kiedyś człowieka, który powiedział, że spędza wakacje w następujący sposób- tydzień wspinają się po górach a później jadą na tydzień nad morze odpocząć, bo zasłużyli sobie ciężką „pracą” w górach. U nas było podobnie – kilka dni jazdy po górach, tysiące zakrętów, jazda od rana do wieczora a później odpoczynek nad morzem. Pierwsza kąpiel po wyskoczeniu z ubrania motocyklowego w 30- stopniowym upale jest niepowtarzalna!
W kwestii finansów po powrocie byłem miło zaskoczony. Wydałem dużo mniej niż się spodziewałem. Koszt wyjazdu w moim wypadku zamknął się w kwocie 2700 zł.
Najbardziej zaskoczony byłem cenami kempingów. Średnio płaciliśmy 6-10 euro za noc od głowy. Nie wiem czy była to kwestia pory roku (wrzesień), czy po prostu potaniało (wątpliwe), ale przeważnie za kempingi w Europie płaciłem około 15 euro.
Średnie spalanie Horneta oscylowało od 5 do 6 litrów. Zrobiliśmy 4500 km.
Za pizzę średnio płaciliśmy 8 euro, jedzenie w marketach trochę droższe niż w Polsce, wszelkiego rodzaju wina bardzo tanie. Chociaż muszę przyznać, że jak robiłem zakupy w Val- d' Isere, to naprawdę nie wiedziałem co wziąć – wszystko było makabrycznie drogie! W mniej turystycznych miejscach dużo lepiej.
Zasadniczo chcieliśmy omijać autostrady, ale nasz ograniczony czas szybko weryfikował plany. Autostrady wychodzą niestety bardzo drogo. Za powrót włoskim odcinkiem z Mentonu do Villach (800 km) zapłaciłem 80 euro. To w zasadzie równowartość kosztów paliwa na tym odcinku.
Wiele osób „zalicza” Alpy austriackie i włoskie uznając, że widzieli wszystko. 
Alpy francuskie i szwajcarskie są naprawdę zupełnie inną bajką. Całkowicie inne widoki a wręcz inne góry. Polecam planowanie zwiedzania Alp kompleksowo z wliczeniem tych państw.
Nie wiem jak z dostępnością przewodników ADAC i map z sugerowanymi trasami dla motocyklistów w polskich sklepach, ale to właśnie one zmieniły przebieg naszej trasy i przeprowadziły nas przez najciekawsze zakątki tamtych okolic.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz