Albania 2017



W tym roku padło na Albanię. Właściwie, to padło na nią już rok temu, jednak ze względów urlopowo - zawodowych musieliśmy ten wyjazd przełożyć na "kiedyś".
To kiedyś nie mogło zbyt długo czekać, ponieważ jak można wyczytać na wielu blogach i relacjach ludzi, Albania jest bardzo szybko i skutecznie asfaltowana. Jako szutrowi adepci chcieliśmy jeszcze zobaczyć ten kraj z perspektywy lekkiego off roadu i bocznych, nieasfaltowych dróg.
Termin padł na czerwiec 2017r. Na całość trasy mieliśmy do dyspozycji dwa tygodnie.
Nie było szczegółowego planu, kolejne dni jak zwykle układaliśmy spontanicznie, odpowiednio do warunków które nas zastały. Wstępny zarys kreślił trasę przez Słowację, Węgry, Chorwację, Bośnię, Czarnogórę, Albanię (szczegółowo), Grecję, Macedonię, Bułgarię, Rumunię, Węgry i Słowację - czyli bałkańską pętlę. To wszystko zostało później mocno zweryfikowane, ale o tym za chwilę.

Wyruszyliśmy w sobotę rano i wg prognoz mieliśmy uciec przed burzą. Tego dnia chcieliśmy dojechać na camping niedaleko granicy chorwackiej i stamtąd w niedzielę rano dojechać pod Sarajevo. Trasa upływała dość przyjemnie, było ciepło, ale nie gorąco. Przejechaliśmy Słowację, przekroczyliśmy granicę z Węgrami i jakieś 50 km od granicy w mojej głowie nagle, zupełnie z niczego zapaliła się czerwona lampka - nie wziąłem dowodu rejestracyjnego! Zatrzymaliśmy się na poboczu, sprawdziłem tylko jedną kieszeń i wiedziałem, że został na swoim miejscu w domu. Zawsze wkładam do kieszeni portfel i dowód, czyli dwa elementy. Przed wyjazdem sprawdzaliśmy wszystko kilka razy i wszystko miało być. Tym razem do kieszeni powędrował paszport i portfel, czyli rutynowo i odruchowo przy macaniu kieszeni wszystko się zgadzało. Jednak teraz miały tam być trzy elementy. Cóż zrobić... Nawrotka i do domu! W drodze powrotnej walało się miliony myśli, z tym, że raczej tylko negatywnych. Wiedziałem, że dzisiaj już plan się posypał i nie będziemy w stanie dojechać tam gdzie chcieliśmy. Poza tym popołudniu miały być solidne burze a moknąć już w pierwszy dzień na prawdę mi się nie chciało. Dojechaliśmy do domu, zatankowaliśmy motocykle, nie wiedząc w dalszym ciągu co robimy - czy zabrać dowód i cisnąć z powrotem ile się da, czy zostać i ruszyć jutro rano. 10 minut później lunęło tak mocno, że wszystkie wątpliwości się rozwiały. Jedziemy rano.

W niedzielę rano wyjeżdżamy ponownie, tym razem z dowodem. Jesteśmy dzień w plecy, ale może jakoś będzie. Plan ten sam - jedziemy na Węgry do Kiskunhalas. Znalazłem tam na internecie kemping, który ze zdjęć wyglądał bardzo klimatycznie.
Do przejechania mieliśmy 500 km, więc na luzie. Z założenia tym razem omijamy autostrady i jedziemy drogami krajowymi, po których na Węgrzech jedzie się nie rzadko jak autostradą - kilkunasto kilometrowe proste. Na miejsce docieramy około 16- tej. Do samego kempingu prowadzi piaszczysta droga o długości około 3 km. Jest on położony pośrodku pól i lasów, zupełnie oddalony od cywilizacji. Załadowanymi motocyklami momentami dość ciężko jechało się po kopnym piachu, jednak widok naszego miejsca docelowego rekompensuje niedogodności. Miejsce to prowadzi para Holendrów, którzy w 2011 roku zakochali się w tym kawałku ziemi i przejęli istniejący już kemping, zmieniając go na swój styl. Styl absolutnie fantastyczny i porywający.
Na powitanie dla każdego welcome drink. My wybraliśmy zimne, holenderskie piwo.
Później właściciel oznajmił nam, że wszelkie napoje znajdują się lodówce w domku i możemy sobie brać co chcemy. Należność za każdy z nich mamy położyć na stole. Pełne zaufanie.
Cisza i spokój tego miejsca pozwala odpocząć i zrelaksować się bez reszty. Polecamy to miejsce - www.oazistanya.com





Następnego dnia wyruszamy wcześnie, bo przed nami dwie granice do przekroczenia. Od kilku miesięcy zaostrzono kontrole na zewnętrznych granicach Schengen i nie wiemy co nas czeka. 
Poszło na szczęście bardzo szybko, ponieważ przed nami były 1-2 samochody, więc odprawa trwała trzy minuty. Bośnię chcemy potraktować tranzytowo. Jedziemy przez Doboj, Zenice na Sarajevo. Upał ponad 30 stopni, potworny ruch i remonty dróg powodujące spore korki nie dają powodów do radości. W godzinach szczytu przelatujemy Sarajevo i kierujemy się na Focę - tam chcemy nocować. 



Trafiamy na bodaj jedyny kemping 4 kilometry od miasta i zostajemy zauroczeni miejscem. Pole namiotowe położone jest dosłownie pięć metrów od dużej i rwącej rzeki, która za sprawą raftingu jest główną atrakcją okolicy. Tafla wody jest może metr poniżej trawy na kempingu. My wynajmujemy domek, ponieważ wychodził chyba 5 euro drożej od rozbicia namiotu a chcemy wystartować po 6 rano, więc tak będzie wygodniej. Na miejscu jest smaczna kuchnia z której usług oczywiście korzystamy. Całość bardzo godna polecenia: www.autocampdrina.com






Tego dnia chcemy przejechać Durmitor w Czarnogórze i wjechać do Albanii drogą SH20.
Wyjeżdżamy zatem tak jak zakładaliśmy, czyli po 6. Dzień niby długi a odległość nie taka ogromna, ale nie wiemy ile szutru zostało jeszcze za granicą Albańską, więc ciężko oszacować czas przejazdu.
Z Focy do granicy jest około 30 km średniej jakości krętą, wąską drogą. Od razu za szlabanem zaczynają się piękne widoki, które ciągną się już praktycznie przez cały Park Durmitor. Piękne miejsce!









Zjeżdżamy do Żabljaka w poszukiwaniu obiadu. Pomysł ten okazał się niezbyt trafiony, ponieważ jest to bardzo turystyczne miejsce. Pełno ludzi, same hotele, ruch i szum. Pusty żołądek jednak domaga się swego. Zatrzymujemy się w budzie, która zdaje się wyglądać najtaniej (wokół same ekskluzywne restauracje), jednak po przestudiowaniu menu okazuje się, że jakieś mięsne danie to wydatek rzędu 12-15 euro za głowę. Kończymy więc na zupie i kawie za 7 euro. Dobrze, że chociaż jakiś chleb do tej zupki jeszcze rzucili.
Następnie kierujemy się na słynne miejsce na północy Czarnogóry, czyli most na Tarze.
Parę fotek, magnesik na pamiątkę i lecimy dalej. Upał jak diabli.


Jedziemy na Mojkovac, Berane i Gusinje. W mieście robimy zapasy pysznych drożdżówek w piekarni przy okazji konsumując kilka i lecimy na granicę z Albanią.
Granica zatrzymana w czasie - celnik zapisuje wszystko ręcznie w zeszycie, wbija pieczątkę do naszych paszportów i 15 minut później znajdujemy się na terytorium Albanii.
Budka celników stoi na drodze asfaltowej. Po przejechaniu szlabanu asfalt jest jeszcze przez 200 metrów, po czym za pierwszym zakrętem zmienia się w kamienistą drogę. No to się zaczęło!
Stajemy na podnóżkach i ognia! Jedziemy szutrową drogą przez jakieś trzy kilometry, dojeżdżamy pod górę do skrzyżowania. Od kilkunastu sekund czuję jednak dziwny zapach jakby świeżo wylanego asfaltu. Jadę jednak szutrową drogą, więc na pewno coś mi się wydaje. Po wjechaniu na skrzyżowanie na górę wszystko się wyjaśnia - droga SH20 jest już w całości asfaltowa. Od Szkodry do praktycznie samej granicy z Czarnogórą. Tośmy się pobawili...
Tutaj jednak motocyklem szosowym też nie ma nudy a w szczególności na supermoto, więc opony bardzo szybko zostały pozamykane. 





No ciepło było... Nawet gorąco...




W takich okolicznościach przyrody dojeżdżamy do Lake Shkodra Resort www.lakeshkodraresort.com
Rewelacyjny kemping nad jeziorem szkoderskim. Standard bardzo wysoki, trawka pięknie wygolona, sanitariaty super czyste, wyposażone w mydło i ręczniki papierowe. Na brzegu leżaczki i fantastyczna restauracja. Całość, pomimo, że trochę ekskluzywna, prowadzona w bardzo klimatycznym stylu. Do tego ceny już na albańskim poziomie, bo 5 euro za osobę. Dobry obiad w restauracji to koszt około 4-6 euro z piwem.








Kolejnego dnia zostawiamy cały bagaż, bierzemy jedynie torbę z wodą, jedzeniem, dętki i jedziemy na słynną pętlę Theth, czyli drogę SH21.
Dojazd do drogi pozwala nam na pierwszy kontakt z Albanią i jej mieszkańcami. Jesteśmy lekko zaskoczeni jak bardzo wszystko się zmieniło po przejechaniu granicy. To zupełnie inny świat.
Wszystko jest inne. W ogóle już nie przypomina Europy. Inni są ludzie, domy, ich otoczenie. Zdecydowana większość samochodów poruszających się po drogach, to wszelkiej maści Mercedesy. Co 300 metrów przy drodze jest myjnia samochodowa. Jeśli wyprzedzisz typa w Mercedesie, to wiedz, że on za chwilę wyprzedzi Ciebie. Przy drogach (lub po nich) chodzi cały inwentarz - kozy, krowy, psy, czasem świnie. Praktycznie nigdzie nie da się zapłacić kartą. Za to można w euro, jeśli nie zdążyło się zamienić lub wybrać z bankomatu ich waluty. W sklepach przeważnie nie ma cen - albo sprzedawca ma w głowie, albo wycenia na bieżąco. W miastach chaos, ale wydaje się być kontrolowany. Ogólnie jesteśmy lekko przerażeni, ale pozytywnie. Lecimy w góry.
Pętle zaczynamy od prawej strony, czyli trudniejszej. 
Droga momentami jest dla nas trudna. Biegnie przeważnie przy sporych przepaściach, więc nie ma miejsca na pomyłkę. Ostre podjazdy, duże, luźne i ostre kamienie. Mój XTX miał z przodu koło 17 cali, więc momentami nie było łatwo. Mały GS umówmy się, też nie jest wymarzonym sprzętem na taki teren. Jednak walczymy i pniemy się w górę!







Mniej więcej w połowie trasy, dokładnie po środku niczego znajduje się kawiarnia. Od jakiegoś czasu ma chyba konkurencję obok, bo gość postawił po sąsiedzku drugą budkę.
Tam również spotykamy się z "muzłumańskim" (?) traktowaniem kobiet. Weszliśmy do środka, żeby zamówić kawę i Kasia jako pierwsza przemówiła do barmana. Gość był w takim szoku, że nie wiedział co ma ze sobą zrobić. Rozpaczliwie patrzył na mnie, żebym to ja kontynuował rozmowę i nie spojrzał już nawet w kierunku Kasi. Z takimi sytuacjami spotykaliśmy się później wielokrotnie.


Wypiliśmy dobrą kawkę i walczymy dalej.







 Jedzie się ciężko, ponieważ cały czas jest w okolicach 30 stopni. Powoli posuwamy się do przodu, więc wiatr nas nie chłodzi. Kiedy dojechaliśmy do wioski Theth, poczuliśmy ulgę, ponieważ z opowieści wiemy, że ten odcinek jest już łatwy. Tak faktycznie było, Ostatnie 30 km szutru to czysta przyjemność.



Później jeszcze około 50 km nowiuśkimi asfaltowymi serpentynami na dół i jesteśmy na naszym kempingu. Byliśmy bardzo zadowoleni, że udało nam się przejechać całą pętlę motocyklami, które nie były do tego celu wymarzonym narzędziem. Całość trasy zajęła nam niecałe 6 godzin.

Od dwóch dni obserwujemy prognozy pogody i zamiast jechać do Kukes, postanawiamy uciekać przed deszczem i kierujemy się wybrzeżem na południe - tam ma być ładnie. 
Przejeżdżamy całą Szkodrę w kierunku Tirany. Centrum miasta wygląda bardzo ładnie, jest zadbane i przygotowane pod turystów. Wystarczy jednak wyjechać na przedmieścia i sytuacja nieco się zmienia. Nie wygląda już tak kolorowo. Jedziemy sobie przez osiedle, wzdłuż starych bloków. Wtem z klatki wychodzą dwa umorusane konie. Ot co. Normalny widok :)
Wjeżdżamy na autostradę. Rozpędzamy się do 130 km/h i wszyscy nagle hamują. Co się dzieje? Nic takiego - próg zwalniający. 
Wzdłuż drogi stoi pełno straganów z owocami, auta się tam zatrzymują, wjeżdżają kiedy chcą, ludzie spacerują poboczem. Trochę inny obraz dróg szybkiego ruchu.
Cała droga na południe do Vlory jest generalnie nieciekawa. Żeby się nie nudzić drogowcy zapewniają czasem dodatkowe atrakcje, na przykład w postaci braku pokrywy studzienki albo sporej kraty przykrywającej dylatację mostu. Pół motocykla by się tam schowało.
Vlora to miasto nowoczesnych, wielkich hoteli. W dalszym ciągu plac budowy. Powstają piękne, ogromne promenady, sadzone są duże palmy, tworzy się plaże i bary. Turyści lubiący wypoczynek w nadmorskich kurortach na pewno znajdą coś dla siebie. Mocny kontrast względem reszty kraju.
Za miastem wjeżdżamy na przełęcz ponad 2000 m.n.p.m przy Mount Cika. Jest tam punkt widokowy na spory kawałek wybrzeża. W dół prowadzą ciekawe i bardzo dobrej jakości serpentyny. 




Po zjechaniu na dół zaczynamy szukać kempingu. W tym celu z głównej drogi trzeba zjechać do wiosek oddalonych parę kilometrów, położonych przy samym morzu. Ciekawe miejsce znajdujemy dopiero w trzeciej miejscowości i postanawiamy zostać tam dwie noce. Musimy zrobić sobie dzień bez motocykla, ponieważ od upału i wąskiej kanapy "cztery litery" stanowczo protestują. Nadmorskie kempingi nie wyglądają zbyt zachęcająco, ponieważ nie ma na nich praktycznie źdźbła trawy, podłoże jest kamieniste i z reguły mało jest drzew i cienia. Zatrzymaliśmy się na kempingu Moskato. Skusiła nas ładna plaża, przyjaźnie wyglądająca restauracja i pozytywnie zwariowany właściciel. Jak się później okazało, był to strzał w dziesiątkę. Jedzenie serwowane w restauracji było rewelacyjne! Zaprzyjaźniliśmy się z szefem i odbyliśmy kilka bardzo miłych posiadówek. 



 Rano udajemy się na mały trekking. Wokół miejscowości jest kilka dobrze oznaczonych szlaków pieszych. Idziemy jednym z nich i dochodzimy do centrum "nowego" Himare. Plątamy się chwilę po mieście, jemy pyszny obiad w greckiej restauracji i idziemy dalej, tym razem zobaczyć stare miasto widoczne z kempingu. Słońce operuje bardzo mocno, więc nie jest lekko, ale w końcu docieramy do wioski i ekplorujemy każdy jej zakątek. Z góry rozpościera się piękny widok. Na maksymalnym zoomie sprawdzamy, czy nasze motocykle dalej stoją na kempingu. Później schodzimy do wioski i do wieczora odpoczywamy na plaży. Wieczór oczywiście pyszna kolacja z lokalnymi specjałami. Jedzenie na bogato dla dwóch osób z piciem to koszt około 40 zł. 








Morza już nam wystarczy, więc ruszamy w góry małą szutrową dróżką od Borsch w kierunku na Kuc, Kallarat, Brataj. Fajny, lekki szuter ciągnie się przez jakieś 20 km, później zmienia się w stary asfalt. Myśleliśmy, że trochę więcej będzie tej luźnej nawierzchni. 







Niektóre główne drogi zmieniały się z pięknych asfaltowych winkli w takie "szuterki"

Po drodze buduje się już sporo nowych tras. Mają goście rozmach, bo miejscami zamiast po prostu wyasfaltować drogi gruntowe, poszerzają całość jak do drogi dwujezdniowej.
Jadąc serpentynami w pewnym momencie zauważam na asfalcie coś dziwnego. Z początku wyglądało tak jak zwykłe zabrudzenie nawierzchni jakąś kupą czy pieron wie czym. Strasznie odbijało się spod kół i uderzało w buty i spodnie. Zwolniłem trochę i przyjrzałem się sprawie. Trochę się zdziwiłem, kiedy okazało się, że to... szarańcza! Było tego dużo. Bardzo dużo. Wjeżdżało się w taki czarny asfalt i siało pogrom. Wszystkie te świerszcze, czy jak nazwać to coś, odbijały się od wszystkiego w motocyklu. Kasia relacjonowała później, że  z tyłu wyglądało to bardzo spektakularnie. Kiedy wjeżdżałem w szarańcze wrażenie było jakby rozstępowało się morze, wszystkie odskakiwały na bok. Poniższe zdjęcie zrobione było w miejscu gdzie nie było strach zatrzymać się w tym cholerstwie i zagęszczenie było pewnie pięciokrotnie mniejsze.



Dobijamy do głównej drogi SH76 i jedziemy na noc do Gjirokastry. Miasto znajduje się na liście UNESCO, jest także miejscem urodzenia Envera Hodży, wieloletniego dyktatora Albanii. Słynie ono również z tego, że praktycznie w całości zbudowane jest z kamienia. W mieście znajdują się dwa kempingi, ale są oddalone prawie 5 km od centrum, więc odpuszczamy, bo jednak chcemy tą noc spędzić "na mieście". 
Poruszając się po niezwykle stromych drogach z wyślizganego kamienia znajdujemy hotel położony praktycznie w samym centrum. Za nocleg ze śniadaniem w klimatyzowanym pokoju płacimy 90 zł.
Miasto potrafi bardzo zainteresować. Całość faktycznie powstała z kamienia. Drogi, budynki, płoty, nawet dachówka. 
Charakterystycznym punktem Gjirokastry jest zamek położony nad miastem. Raczej zawsze omijamy tego typu budowle i unikamy zwiedzania, jednak tym razem postanowiliśmy się skusić. Wstęp kosztuje chyba 10 zł od głowy. Nie żałujemy. Wnętrze budowli robi spore wrażenie. W potężnych korytarzach znajduje się wystawa militarna, upchnęli tam chyba ze 40 wielkich dział przeciwpancernych i czołg. Z murów rozpościera się także panorama na miasto i okolicę. 
Wszystko prowadzone w sposób luźny, bez żadnej napinki - tak po Albańsku. Pani sprzedająca bilety powiedziała, że możemy być ile chcemy (było to nie całą godzinę przed zamknięciem). Spędziliśmy tam faktycznie ponad godzinę i przy wyjściu okazuje się, że jedyna brama wyjściowa z zamku jest zamknięta, kraty zasunięte i cześć. Perspektywa spędzenia nocy na zamku pomiędzy kilkoma grobowcami nie napawała optymizmem, jednak jak zaczęliśmy się szamotać przy kratach, przyszedł ochroniarz i nas wypuścił.
Wieczorem w mieście odbywały się koncerty, całość tętniła życiem. 
Podążając za muzyką dotarliśmy do otwartej dla wszystkich knajpki w której grali młodzi artyści. Fantastyczny klimat.
W mieście ludzie wychodzą z domów dopiero po zmroku, kiedy robi się chłodniej. Obserwowaliśmy ogródki piwne, w których wystawione były telewizory i ludzie przychodzili na piwko obejrzeć sobie coś zamiast siedzieć w domu.
Mnóstwo też bardzo ładnych, klimatycznych knajpek.

 








Rano wracamy na Tepelene i jedziemy drogą SH75 w kierunku Macedonii.
Na tym etapie zastanawialiśmy się co robić dalej - jechać do Grecji i kontynuować pierwotnie założoną wersję (co za tym idzie spiąć pośladki i więcej jeździć) czy dokładniej zobaczyć Albanię i pokręcić się na miejscu ile się da. Padło na to drugie. Osobiście kiepsko znoszę upały a od tygodnia mamy stale ponad 30 stopni. W Grecji na pewno nie byłoby chłodniej. Wolimy trochę odpocząć, jechać bez napinki i rozglądać się dookoła.
Po drodze zatrzymujemy się w małej wiosce daleko od większej cywilizacji. Chcemy zjeść obiad i wychodzimy z założenia, że w małej miejscowości będzie taniej niż w turystycznym mieście. Jeśli w ogóle o miastach w górach Albanii można mówić jako o turystycznych miejscach.
Znajdujemy jako taką restaurację pomiędzy placami budowy. Siadamy przy stoliku, Pani przynosi zastawę i menu. Menu nie ma cen... No i tak za namową Pani zamawiamy jakieś mięso - specjalność okolicy, frytki, sałatkę, chleb i kawę. Gdzieś z tyłu głowy świtała myśl, żeby zapytać o te ceny, ale znowu jak, skoro nie ma jak się dogadać w normalnych językach...
Mięso wjechało na stół, jakaś kozina z masą tłuszczyku i kością. Oj nie lubię takich rzeczy, ale trzeba zjeść, bo co... Po obraniu czystego mięsa było pewno 10 dag, więc zbytnio sobie tym nie pojadłem.
Poprosiłem o rachunek i moje obawy się potwierdziły - za wszystko zapłaciliśmy ponad 70 zł! To praktycznie dwukrotność sum które płaciliśmy wszędzie indziej w Albanii za wypasiony obiad.
Spotkaliśmy później w Macedonii Czechów, którzy również opowiadali o babci, która gościła ich w górach i tak ich czarowała jedzonkiem i bidnymi oczami, że zapłacili prawie 100 zł. Wniosek - taniej jeść w cywilizacji.
 


Nienajedzeni ruszamy dalej. Droga ładna, choć nie porywa. Kilka odcinków faktycznie porusza wyobraźnię, ale reszta bez szału. W sumie żałujemy, że nie pojechaliśmy przez Park Kombetar. Później od spotkanych motocyklistów dowiedzieliśmy się, że jest tam dużo fajnych offowych tras. Polecali również drogę z Piskove przez Malind, Corovoda do Berat. Może kiedyś...





Popołudniu docieramy do Korczy, robimy zakupy w piekarni i ruszamy do granicy z Macedonią.
Droga wije się pod górę, skąd rozpościera się widok na dolinę.



Na granicy idzie sprawnie, 30 sekund i jesteśmy w Macedonii.
Od razu zmienia się krajobraz. Nie ma już surowych gór i kamieni, jest dużo zielonego. Po drugiej stronie góry piękna panorama jeziora Prespa.






Po przejechaniu drogą P504 przez Park Galichica pojawia się z kolei Jezioro Ohrydzkie.




Po zjechaniu na dół szukamy kempingu. Cześć z nich jest jeszcze zamknięta, otwierają dopiero za tydzień - w pierwszy dzień wakacji.
Gdzieś na trasie spotkaliśmy słowackich motocyklistów, którzy polecili nam kemping Rino, kawałek za Strugą: www.campingrino.com
Po drodze zaglądamy jeszcze do innych kempingów i trochę ogarnia nas przerażenie, ponieważ wszystko jak zostało wybudowane 40 lat temu, tak trwa do dzisiaj. Brzydkie, śmierdzące straszydła.
Kiedy zobaczyliśmy wreszcie Rino, poczuliśmy ulgę na sercu. Mały, przytulny, kameralny placyk położony nad samym brzegiem jeziora. Na jego terenie znajduje się restauracja. Właściciele bardzo sympatyczni (zresztą Albańczycy) wypiekają pizzę kukurydzianą, której recepturę przekazują sobie od pokoleń. Na powitanie ciastko, kawa i kieliszek Rakiji. Tak nam się tam spodobało, że postanawiamy zostać na dwie noce.





Nazajutrz po śniadaniu wyruszamy rano w głąb Macedonii drogą R1201 w kierunku na Debar.
Droga pośród lasów prowadzi wzdłuż dwóch jezior. Super asfalt z jeszcze lepszymi zakrętami.






Wjeżdżamy do miasta Gostiwar w poszukiwaniu obiadu. Ja oczywiście nie mogłem odmówić sobie świeżego Burka w piekarni, więc tak też się to kończy. W mieście jak w mrowisku, wszyscy jeżdżą jak chcą. Uciekamy w góry. Próbujemy przebić się bardzo bocznymi drogami do jeziora Kozjak, ale odpuszczamy z powodu błota i wracamy asfaltami na nasz kemping.
Ciekawe, że cała północno- zachodnia część Macedonii była bardzo zaśmiecona i można by rzec, zaniedbana.  Tam gdzie pierwszy raz przekroczyliśmy granicę było czysto i ładnie. Wokół domostw też jakoś tak ogarnięte. Nie wiem jak reszta kraju.





Kolejnego dnia przekraczamy granicę z Albanią i jedziemy na północ drogą od Librazhd do Shupenze.
Droga praktycznie w całości szutrowa. Przyjemny, gładki szuterek. Jedzie się lekko, chociaż końcówka była trochę bardziej wymagająca, co w połączeniu z upałem dało się we znaki.





Przy dojeździe do Shupenze w wioskach odbywały się małe targi i ruch samochodów był nieco wzmożony. Kilka razy mieliśmy trudne spotkania na środku zakrętu. Droga szutrowa, wąska na jeden samochód. Jedziemy około 30-40 km/h i nagle spotykamy się na środku zakrętu z ciężarówką. Czasu na hamowanie nie było, więc z reguły takie spotkanie kończyło się wyminięciem po skarpie czy brzegu drogi na grubość lakieru. Udawało się na szczęście.
Od Shupenze do Kukes kontynuujemy asfaltem.



Na tym odcinku drogi dochodzi do kilku nieprzyjemnych incydentów, które mocno zaburzyły nam postrzeganie Albanii i zostały mocno zapisane w pamięci.
W całej Albanii spotkaliśmy niezwykle miłych, pomocnych i otwartych ludzi. Kiedy przyjechaliśmy na myjnię umyć motocykle po trasie Theth, gość był tak zafascynowany wizytą gości, że nie wziął od nas ani grosza.
W restauracjach, sklepach, miejscach publicznych wszyscy byli zainteresowani i przyjaźni.
Po drodze praktycznie każde napotkane na drodze dziecko machało, krzyczało, cieszyło się.
Tutaj w górach północnych bodaj pierwsze dziecko, które spotkaliśmy na trasie pokazało nam... środkowy palec. W grupkach młodych ludzi idących drogą zawsze trafił się jeden albo dwóch, którzy albo pokazywali "fucka" albo kopali w nas nogą. Do niebezpiecznej sytuacji doszło w okolicach Peshkopii.
Wiejską drogą szło czterech gości w wieku dwadzieścia kilka do trzydzieści lat. W momencie kiedy nas zobaczyli ustawili się na całą szerokość drogi i zablokowali nam przejazd. Nie wahałem się ani chwili i zamiast wcisnąć hamulec, odkręciłem gaz. W ostatniej chwili, może 10 metrów przed jadącym już 80 km/h motocyklem odskoczyli na bok, po czym odwrócili się i krzyczeli machając palcami. Nie były to kciuki.
Takie gesty nienawiści powtórzyły się jeszcze parę razy do Kukes.
Chcieliśmy początkowo szukać noclegu w mieście lub okolicach, ale po tych incydentach zwyczajnie się baliśmy. Postanowiliśmy jechać drogą SH5 do Szkodry i nocować na znanym nam już kempingu.
Droga bardzo kręta, dosłownie bez prostych odcinków przez 150 km, jednak asfalt bardzo złej jakości, więc przyjemność z zakrętów marna.



Przed zmrokiem dojeżdżamy do Lake Shkoder Resord, rozkładamy namiot i wskakujemy do jeziora. Już nam trochę spokojniej. Jednak to co zobaczyliśmy dzisiaj nie może wyjść z głowy. Postanawiam poszukać na internecie informacji o taki zachowaniach w górach Albanii i generalnie nie mam z tym problemów, ponieważ na jednej z pierwszych stron pojawia się ostrzeżenie MSZ. Odradza się podróży w północne góry Albanii ze względu na liczne plantacje narkotyków i rejony zajęte przez mafię.
Może oni po prostu strzegą tych terenów przed obcymi w obawie o odkrycie ich upraw? Może kierują nimi jakieś inne pobudki narodowościowe i nie chcą tam wpuszczać obcych?
Rozmawiając z wieloma ludźmi wszyscy są zdziwieni tym co opowiadaliśmy, nikt nie miał podobnych doświadczeń. Jednak zdarzyło się...



Rano przejeżdżamy granicę z Czarnogórą. Przed szlabanem spory korek. Gość za nami trąbi i macha rękami, żeby nie stać, tylko jechać bokiem do przodu. Okazuje się, że obok budek jest zrobiony specjalny przejazd dla motocykli, żeby nie stać w kolejce. Celnik sprawnie nas odprawia i jesteśmy w Montenegro.
Od  razu inny świat. Europejsko. Znajomo. Jak w domu.
W miejscowości Petrovac na Moru zatrzymaliśmy się w cieniu pod sklepem, żeby zobaczyć na mapę jak jechać dalej. Podjechał miły pan na skuterze i bardzo chętny, żeby pomóc, pokazuje nam drogę M 2.3, która łączy się później z P1, która z kolei prowadzi nad zatokę kotorską. To był dobry wybór, ponieważ jest to piękna widokowo trasa a ominęliśmy przy okazji główne i bardzo ruchliwe drogi nadmorskie.




Przy zjeździe do Kotoru oczywiście zdjęcie w słynnym miejscu, ze słynnym widoczkiem.
Na dole parkujemy pod murami starego miasta i idziemy na spacer. Nie trwa od jednak zbyt długo, ponieważ w stroju motocyklowym przy 34 stopniach nie zwiedza się dobrze. Wracamy na motocykle i objeżdżamy całą zatokę.
Następnie wjeżdżamy na Chorwację i w pierwszej ciekawszej miejscowości za Dubrovnikiem wynajmujemy pokój. Rozpakowujemy się ekspresowo i przed zmrokiem udaje nam się zamoczyć w morzu.
Myślimy co robić dalej. Bardzo chcieliśmy odwiedzić Mostar, jednak prognozy jednogłośnie pokazują temperatury w okolicach 36-38 stopni. Odpuszczamy temat, jedziemy wybrzeżem do naszej ulubionej chorwackiej miejscowości - Senj. Po drodze postanawiamy jeszcze odwiedzić słynna Makarską na którą jeździ chyba połowa Polski.

Kolejny dzień zgodnie z planem miał być całkiem na luzie. Wyjeżdżamy zatem przed 9 rano, jedziemy 100 km do Makarskiej i szukamy noclegu.
Po drodze widzimy ogrom spustoszeń jaki wyrządziły pożary, które miały miejsce kilka dni wcześniej.
W mieście jest jeden kemping, blisko plaży, więc planujemy tam się zatrzymać.
Na miejscu stróż pokazuje nam wszystko od środka, miejsce w którym możemy się rozbić i zaprasza na recepcję. Pani w recepcji wyliczyła nam 35 euro za jedną noc w namiocie... Ręce opadły.
Zbuntowałem się i stwierdziłem, że nie dam tyle kasy za byle jaki kemping. Pojechaliśmy na miasto szukać pokoju i chwilę później znaleźliśmy apartament z tarasem i klimatyzacją za 50 euro.
Zrzucamy bagaż i jedziemy na drugi najwyższy szczyt Chorwacji, czyli Sveti Jure.
Wjazd dla dwóch motocykli to koszt chyba 60 zł. Trochę sporo... Na szczyt dobrym tempem jedzie się max pół godziny. Widoczki w każdą stronę. Ciekawie.




Po powrocie oczywiście na plażę a po zmroku chillout na brzegu.
Makarska ładna, choć jako miasto wcale mnie nie zachwyciła. Dużo ludzi, dużo hałasu, pełno knajp i imprezowni. Stare miasto ładne, ale też małe. Co kto lubi. Mi bardziej pasują małe, ciche miejscowości nadmorskie. W temacie morza też jakoś bardziej pasuje mi północ Chorwacji.
Na południu wyspy są zielone jak nad naszymi jeziorami ;)  Na północy między Rijeką a Zadarem takie inne, surowe.

Rano startujemy do Senja. Droga za Makarską ładna, ale już od Sibenika do Zadaru nie prowadzi nad samym morzem, więc nie ma na co popatrzeć. Do tego ruch ogromny.
Odżywamy dopiero na Magistrali Adriatyckiej, czyli od Zadaru do Senja. Cudowna trasa. Opony nie dość, że pozamykane, to jeszcze stopione.
W ukochanym Senju, to już jak w domu. Zostajemy tam na dwie noce.
Ostatniego dnia startujemy o 5 rano i jedziemy 930 km autostradą do domu. Na miejsce docieramy przed 16. Poszło sprawnie.


Podsumowanie.
Zrobiliśmy to. Nazbierało się 5300 km.
Nosiło nas na Albanię już drugi rok i nie było wyjścia, jak tylko pojechać.
Kraje na dojeździe zostały przejechane, więc na przykład Bośnię trzeba będzie jeszcze kiedyś po prostu eksplorować przez minimum tydzień. Tranzytowo, głównymi drogami nie porwała nas. Ale głównymi, to wiadomo - nic się nie widzi oprócz ruchu.
Czarnogóra cudowna- zarówno północ, czyli Durmitor, jak i południe. Środek też. No! Super tam jest, po prostu :)
Albania to taka wyspa na mapie Europy, która wyróżnia się wszystkim. Absolutnie wszystkim.
Starczy przejechać granicę i już wiemy, że nie jest to kolejny europejski kraj.
Potęga wszechobecnych gór jest niesamowita. Wszystkie piękne, surowe i ogromne.
Ruch drogowy nie jest tak chaotyczny i straszny jak z reguły czytaliśmy. Wszystko jest względnie przewidywalne. Na pewno z roku na rok jest lepiej w tym temacie. Gorzej było na pewno w Macedonii. Tam trzeba było się pilnować.
Główne drogi, oraz wszystkie ex- szutrowe w rewelacyjnym stanie z dobrym asfaltem. Można śmiało jechać nawet sportem. Nie mniej jednak na tych troszkę tylko bardziej bocznych trzeba być przygotowanym na niespodziankę w postaci szutru przez 40 km. Nam to pasowało :)
Czasy przejazdu na przykład z map google można sobie włożyć między bajki. Przy planowaniu trzeba zawsze czas podwoić lub potroić. Chyba, że bierzemy pod uwagę te główne, proste drogi.
Ludzie bardzo mili, pomocni, zawsze zainteresowani skąd, dokąd itd. W sklepach każdy pytał o nas, o plany, drogę i motocykle. Trudności porozumiewania się ograniczały jednak możliwości rozmów. Trochę ludzi, szczególnie młodszych mówi po angielsku, ale wiadomo, że to stosunkowo mały odsetek.
Można zaobserwować zachowania honorowe, bo z tego Albańczycy słyną. Przykładem był Pan na myjni. Ale generalnie jako naród tacy są i to się czuje.
Przez cały wyjazd nie spadła na nas kropla deszczu i nie ubraliśmy przeciwdeszczówek.
Pogoda była piękna a co za tym idzie - gorąca. Z tego też powodu trochę odpuściliśmy całodniowe wyjazdy na motocyklu i skróciliśmy nasz pierwotny plan. Miałem już potrzebę odpoczynku również fizycznego, bo jednak dwa tygodnie w temperaturach ponad 30 stopni potrafią zmęczyć. Do tego sporo poza asfaltem, więc dochodzi jeszcze wysiłek.
W kwestii kosztów. Myślę, że podobnie jak w Polsce. Noclegi na pewno tańsze, bo pola namiotowe za 10-20 zł i pokój ze śniadaniem w centrum za 90 zł dla dwójki to dobre ceny.
Jedzenie praktycznie tak samo. Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę koszt dobrej kolacji dla dwóch osób na poziomie 40 zł w nadmorskim kurorcie to tanio. Ale jak można było przeczytać, było i drożej :) Zależy co i gdzie.
Nie identyfikuję Albanii z jakimś wyjątkowo dobrym jedzeniem. Kilka dań, szczególnie mięsnych wspominam bardzo dobrze, jednak kuchnia nie porywa jak na przykład w Gruzji.
OK, wróć - na kempingu Rino zachwyciła nas ta ich sekretna pizza.
Wspominam ten wyjazd pozytywnie. Zrobiliśmy kilka trudnych tras w górach, które postawiliśmy sobie za punkt honoru. Zrobiliśmy to na motocyklach które mieliśmy, więc momentami nie było łatwo. Obecnie dosiadam Yamahy Tenere, motocykla stworzonego pod kątem lekkiego, turystycznego offroadu i wiem, że byłoby mi dużo, dużo łatwiej na wielu odcinkach. Ale tak przynajmniej mam satysfakcję. No i żadne z nas ani raz się nie przewróciło, więc tym bardziej :)
Nieprzyjemne zostaje w pamięci tylko to co wydarzyło się w górach. Bo nie było to jedno dziecko z palcem wystawionym w górę, tylko dobrych dziesięć sytuacji.
Tam też zaobserwować można było, że są równi i równiejsi, i że mafia chyba ma się tam jeszcze dobrze. Jadąc przepisowo przez jedną z biednych wsi w górach zauważyliśmy patrol policji na poboczu, więc jeszcze trochę zwolniliśmy. Wtem z bocznej, podporządkowanej drogi, w tumanach kurzu z prędkością na pewno ponad 90 km/h dosłownie wyfrunęło nowe, czarne Audi Q7. Policjanci tylko lekko i niechętnie odwrócili głowę. Doskonale wiedzieli kto to, i że mają się nie interesować.
Panowie chyba trzęsą tam nie jedną wioską.
Po przejechaniu połowy kraju stwierdziliśmy, że po drodze na wybrzeżu nie ma praktycznie ani jednego ładnego, ciekawego, zabytkowego miasteczka. Na Chorwacji czy w Czarnogórze praktycznie każda nadmorska miejscowość jest ładna i historyczna. Jak nie w całości, to chociaż jakiś kościółek się trafi. Tutaj takich miejsc nie ma. Widać, że jest to zupełnie inny kulturowo, pasterski naród.
Na jednej z tras poznajemy Romana ze Słowenii, który jest twórcą wspaniałej inicjatywy.
Jest w trakcie budowy strony internetowej na której umieszczone będą trasy umożliwiające przejechanie dookoła Europy trasami offroadowymi.
Obecnie portal już funkcjonuje: www.transeurotrail.org

Podsumowując finalnie.
Było pięknie, ciężko pod kątem fizycznym i przyjemnie. Były piękne i potężne góry i było morze.
W niewielkiej odległości. Byli inni ludzie, inna kultura, inne jedzenie. Na pewno warto było zobaczyć i przejechać to wszystko. Polecam wybrać się choć raz i tego zasmakować. Bo to nie jest kolejny podobny, europejski kraj.
Są miejsca na świecie do których zawszę chętnie bym się wrócił i zobaczył je po raz kolejny.
Albania raczej nie znajdzie się na tej liście. Byłem i jestem zadowolony, że ją zobaczyłem. Zdecydowanie nie żałuję.
Miłości z tego nie będzie, choć może kiedyś dam jej drugą szansę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz