Bośnia 2019



Bośnia i Hercegowina. Przejechałem ten kraj z południa na północ w 2008 roku i po skosie z północy na wschód w 2017. Nie wzbudził we mnie raczej żadnych specjalnych emocji. Jeśli już, to takie trochę negatywne, spowodowane dużym ruchem i marnymi drogami od granicy z Chorwacją do Sarajeva. W 2008 całą drogę pokonaliśmy w deszczu, więc też o jakiś miłych wspomnieniach nie mogło być mowy.
No i mijały kolejne lata a ta Bośnia taka w sumie nie poznana i trochę może tajemnicza...
To jak z tą dziewczyną z sąsiedztwa - parę razy się widzieliście, ale żadnej chemii i emocji z tego nie było. Tymczasem po głębszym poznaniu okazuje się, że to super babka jest :)
Ale od początku!

Cztery dni wolnego, plus ustawowa niedziela i połowa soboty po pracy. Co z tym zrobić? Za mało na coś grubszego, za dużo na coś błahego.
Rumunia! Nie no, bez przesady... Znowu? Trzeba coś innego. Tak to drogą dedukcji padło na Bośnię i Hercegowinę.
Stworzyłem sobie w domu plan który chcę z grubsza pokonać, namierzyłem możliwie dużą ilość szutrów na miejscu i całość trasy wrzuciłem w nawigację jako tracka, żeby nie tracić czasu na szukanie dróg na miejscu.
Ruszam zatem w sobotę o 13.00 i pędzę na Chorwację do miejscowości Bilje, gdzie miałem zarezerwowany pierwszy nocleg.
Na miejsce docieram po godzinie 20. Melduję się na miejscówce, szybki prysznic, kolacja, ogarnięcie się i idę na spacer. Chodząc tak między domkami na osiedlu słyszę muzykę dochodzącą gdzieś z oddali. Ewidentnie brzmiało to jak koncert a nie muzyka puszczana z głośników w parku. Moje nogi obrały zatem kierunek do estrady. Po 15 minutach docieram do centrum miasteczka a tam impreza na całego. Koncert muzyki bałkańskiej - rozrywkowej, piwko, jedzenie. Ludzie tańczą, śpiewają i generalnie świetnie się bawią. Ja również chwilę tam zabawiłem :)



Rano przed 7 startuję w kierunku Sarajeva przez góry. Droga jest względnie ciekawa, jednak spory ruch i duże zagęszczenie wiosek trochę ją uprzykrza. Ograniczenia w zabudowanym wiadomo - 50 km/h, ale poza już tylko 80 km/h. Do tego na odcinku 200 km trzy albo cztery kontrole radarowe. Trzeba się pilnować. Wszyscy również jadą przepisowo i tworzą się mniejsze lub większe peletony jadące z jedną prędkością. W końcu docieram do Sarajeva. Po drodze próbuję się jeszcze dostać pod wieżę telewizyjną Hum, jednak na końcu trafiam na znak zakazu wjazdu, więc odpuszczam. Chwilę poplątałem się po Sarajevie motocyklem i ruszam w kierunku jednego z moich ważniejszych celów, czyli wioski Lukomir.



Lukomir to najwyżej położona wieś w Bośni i Hercegowinie. Taki mały koniec świata. Prowadzi doń jedynie droga szutrowa, która w najkrótszej wersji ma ponad 20 km od asfaltu. Ja podjeżdżałem od miejscowości Babin Do, zjeżdżałem do Konjic.
Wreszcie w swoim żywiole. Zdecydowanie wolę takie dzikie miejsca z dala od cywilizacji. Cudowne widoki przyprawiają o zawrót głowy.


















Po zjechaniu do Konjic robię zakupy i udaję się na miejsce dzisiejszego noclegu, czyli nad jezioro Boracko. Konkretnie na kemping Eko Selo. Miałem ze sobą namiot, ale okazało się, że małe domki są droższe o 20 zł od namiotu i w cenie jest śniadanie. Decyzja była oczywista. Cena za taki domek to 90 zł.






Woda w jeziorze była cudownie wręcz czysta i przejrzysta a do tego całkiem ciepła. Okolica zachęca do spacerów i pozwala na prawdziwy wypoczynek psychiczny.
Kemping był w zasadzie pusty, więc panowała cisza niemal absolutna.





Śniadanko niby zwykłe a smakowało zupełnie inaczej. Jajecznica zrobiona na tradycyjnej, babcinej patelni ma smak diametralnie różny od tej smażonej na jakiś tam teflonowych dobrodziejstwach.



Plan na kolejny dzień był względnie luźny, bo do przejechania miałem w granicach 180 km.
Znad jeziora ruszam drogą R436 w kierunku Gradiny. Zaczynają się trochę wyższe góry i wspinaczka serpentynami. Po mniej więcej 30 km kończy się asfalt i zaczyna się zabawa.






Następnie skręcam w drogę R433 i jadę w kierunku Kifino Selo. Tutaj również po około 25 km asfalt ustępuje miejsca bardziej pierwotnemu podłożu i wije się przez las.
W lesie jak to w lesie - widoków raczej brak, ale to co wyłaniało się pomiędzy zaroślami....













Oszołomiony widokami dojeżdżam w końcu do Mostaru. Tutaj miałem już wcześniej zarezerwowany nocleg w Villi Vienna, którą bardzo polecam. Za 120 zł dostajemy bardzo ładny i czysty pokój. Dom położony jest dosłownie 2 minuty pieszo od starego miasta i ma bezpieczny, zamykany na noc parking.
Zwiedzanie miasta zupełnie przypadkowo podzieliło mi się na trzy etapy.
Pierwszy - zapoznawczy miał miejsce zaraz po przybyciu. Nie wiedziałem czego się spodziewać, jakie to miasteczko jest duże i ile zajmie mi czasu jego zobaczenie. Jak się okazało, na przejście starego miasta z grubsza wystarczy 15-20 minut. 
Pierwsze wrażenie było pozytywne, ale średnie. Dziki tłum, dość uciążliwy na wąskich uliczkach miasta dawał się we znaki i był dla mnie męczący.
Zrobiłem sobie zatem przerwę na obiad i obserwowałem to wszystko przez chwilę z boku.
Na obiad Cevapi, czyli mięsne, grillowane paluchy w picie, do tego posiekana drobno cebula i gałka serka twarogowego z ziołami i przyprawami. Jedzenie w moim stylu - proste i smakowe.








Po obiedzie postanowiłem przejechać się jeszcze na górę wznoszącą się ponad Mostarem, ponieważ z dołu widać było tam jakieś większe zabudowania. Poza tym można było się domyślać, że widok będzie ciekawy.
Po około 15 minutach wspinaczki dociera się do punktu widokowego ze stacją Zip Line, czyli zjazdów na "tyrolce". Lin było tam kilka, więc i chyba różne stopnie trudności, wg potrzeb.
Poza tym bardzo szeroka perspektywa i widok na miasto i całą okolicę.





Wieczorem, już po ciemku miałem drugi etap zwiedzania miasta i tutaj już odbiór był zdecydowanie bardziej pozytywny. Ruch się przerzedził, ludzie usiedli w knajpach i dało się przejść spokojnie przez wąskie uliczki. Bardzo urokliwe z resztą.







Zupełnym przypadkiem trafiam na wystawę fotografii wojennych z 1993 roku.
To rzuca również znacznie inny pogląd na miasto i jego historię. Budynek w którym oglądałem zdjęcia, ulice wokół, słynny most - wszystko było w gruzach. Mnóstwo ludzi zginęło w bratobójczych walkach.







Końcówkę wieczoru spędzam na brzegu rzeki oglądając podświetlony most oraz stare miasto.



Rano o 8 idę na pożegnalne śniadanko z zamiarem zjedzenia Cevapi.
Po porannym spacerze dosłownie zakochuję się w Mostarze. Puste ulice, piękne kamienne stare miasto... Nostalgia. Teraz to dopiero ma urok. Polecam poranne zwiedzanie tego miejsca :)






Moim następnym punktem do zobaczenia było źródło rzeki Buny, czyli Blagaj.
To zaledwie parę kilometrów od Mostaru, więc punkt obowiązkowy. Na tyle z resztą charakterystyczny, że zdjęcia stamtąd znajdziemy w każdym przewodniku po Bośni.
Miejsce dość urokliwe, jednak jak dla mnie, to tak na prawdę chwilę się poprzyglądać, zrobić parę zdjęć i spadać. Jest tam jeszcze co prawda klasztor derwiszów, który można zwiedzać, ale nie skorzystałem z tej możliwości. Poza tym restauracje i stragany.
Nie mniej jednak miejsce bardzo ładne i warto tam zajechać. Sam fakt, że z wnętrza góry wypływa tak pokaźna rzeka robi wrażenie.





Następnie z powrotem przez Mostar kieruję się na Siroki Brijeg z którego szutrowymi drogami jadę do Parku Blidinje. Po dojechaniu do głównej drogi R419 wzdłuż jeziora Blidinje dojeżdżam do Risovaca.






Odbijam następnie w lewo w kierunku jeziora Ramsko. Tutaj nie spodziewałem się szutru a trafiam dosłownie na szutrowe autostrady. Droga początkowo biegnie po horyzont bez żadnego zakrętu. Ma szerokości tyle co nitka autostrady. Jadę tam na siedząco 100 km/h bo szuter jest lepszej jakości niż część asfaltów. Po jakimś czasie droga co prawda zwęża się i wchodzi w las, ale dobrej jakości krętą drogą dojeżdża nad Ramsko jezero. Tędy również biegnie nitka TET. Bardzo ładna trasa.






Tego dnia zachciało mi się spędzić jedną noc na Chorwacji nad morzem, bo jakoś tak chyba żal by mi było nie zajrzeć będąc tak blisko. Kieruję się zatem drogą R418 i R417 w kierunku jeziora Busko. Trasa bardzo dobra jakościowo i piękna widokowo.




Kawałek dalej w Arzano przekraczam granicę i jadę w kierunku wybrzeża. Po przejechaniu niecałych 30 km wita mnie Magistrala Adriatycka.




Postanowiłem pojechać na północ wybrzeża i szukać kempingu gdzieś po drodze.
Summa summarum trafiam na niespecjalny kemping w Splicie, w dodatku drogi (130 zł), więc nie jestem zachwycony. Wszystko zapchane turystami, ruch jak w ulu. No nic - jedną noc jakoś wytrzymam.
Wieczór wyskakuję jeszcze na szybkie zwiedzanie starego miasta w Splicie.
Na pocieszenie okazuje się również, że tej nocy jest zaćmienie księżyca, więc mam przypadkowy spektakl na plaży.








Kolejny dzień miał być już w zasadzie dniem powrotu. Ruszam zatem przez góry w kierunku Banja Luki. Po drodze zajeżdżam na pyszne śniadanko do przydrożnej restauracji w lesie.





Banja Lukę zaliczam tranzytowo i oglądam z grubsza z siedzenia motocykla. Czas mnie trochę gonił, ponieważ zależało mi aby tego dnia dojechać na nocleg do Egeru. Parę fotek i jazda dalej.






Z Banja Luki jadę bocznymi drogami do miejscowości Derventa i na przejście graniczne Slavonski Brod. Widoki już trochę takie nasze z południa Polski, choć parę ładniejszych odcinków też się trafiło.



Po ciemku dojeżdżam już na Tulipan Camping do Egeru. To już znane i lubiane przeze mnie miejsce, więc czuję się jak w domu. Rano jeszcze powrót przez Słowację i... koniec przygody.



"I just cannot escape from Balkan" - śpiewa zespół Dubioza Kolektiv.
Ja też nie mogę uwolnić się od tych Bałkanów. Czuję się tam jak nigdzie indziej. Jest w nich taki niepowtarzalny luz. Nie wiem czy oni czują to samo, bo politycznie i konfliktowo nie ma tam kolorowo, jednak patrząc na wszystko z boku, tak właśnie żyją. Nie europejsko. W bardzo pozytywnym tego słowa znaczeniu. To pociąga, bo nie wszystko jest takie poukładane i jednolite jak na zachodzie. Wciąż da się odczuć silne przywiązanie do korzeni, do natury i tego co wypracowane własnymi rękoma. Do życia towarzyskiego, spotykania się z sąsiadami, picia piwka w upalny dzień w miejscowej knajpce i palenia papierosów w restauracji. Do tej niezreformowanej jeszcze pierwotności i naturalności. Brakuje mi u nas tego, bo pamiętam już dosłownie końcówkę owego pozytywnego "bałaganu". Jakoś tak luźno było, swobodnie i bez pośpiechu.
Zauważalny jest też względny brak turystów. Nie mówię oczywiście o Mostarze, bo tam ludzie zajeżdżają z ciekawości będąc na Chorwacji. Na całej trasie z północy przez Sarajevo minąłem dwie grupki motocykli. Ciekawe to jak dla mnie, ponieważ byłem w drugim tygodniu lipca, więc w środku sezonu.
Kolejny plus to ceny i koszty - paliwo poniżej 5 zł, dobry obiad 15-25 zł. Paliwo dla kierowcy bez problemu za 2-2,5 zł za zimne pół litra. Wszystko co kupowałem w piekarniach było około 30-40% tańsze niż w Chorwacji. Burki z mięsem/ serem kosztowały średnio 5 zł, drożdżówki po 1,5-2 zł.
Za Cevapi i piwo bezalkoholowe na głównej ulicy Mostaru płaciłem 24 zł. Za Cevapi w restauracji z widokiem na stary most 20 zł.
Tanio i dobrze, chciałoby się rzec :)
Do tego te widoki, ludzie i klimat... Tego już na szczęście kupić się nie da. To zostaje w sercu.
Dużą część mojego, Bałkany skradły bezpowrotnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz