Gruzja 2016

Gruzja. Ludzie mówią, że albo się ją kocha, albo nienawidzi.
Jeżeli się zakochasz, masz przerąbane... Tanie bilety za nieco ponad stówę też nie pomagają usiedzieć na miejscu.
No i po raz kolejny polecieliśmy. Namówiliśmy do tego jeszcze parę znajomych i kupiliśmy bilety na miesiąc przed wylotem.
Tym razem miała to być szybka akcja, krótki wypad, żeby nie brać za dużo urlopu w pracy. Udało się kupić bilety na godzinę 23.55 w piątek z Katowic. Z racji na przesunięcie czasu wylądowaliśmy o 5 rano w Kutaisi.
Na lotnisku wymieniliśmy dolary i euro na gruzińską walutę. Kurs jest całkiem znośny, bardzo podobny do tego w miastach i normalnych kantorach. Nie ma takiego zdzierstwa jak u nas w turystycznych miejscach, więc śmiało można wymienić trochę więcej.
Następnie na stoisku Georgian Bus kupiliśmy bilet na przejazd do Tbilisi. Koszt przejazdu to 25 lari, czyli około 40 zł. Dostał nam się kilku letni Mercedes Viano, więc podróż przebiegła całkiem komfortowo.
Droga do stolicy trwała około 5 godzin. Na miejsce dotarliśmy o jedenastej.
Nasz plan zakładał, że nie ma planu. Mieliśmy zapisane jakieś adresy hosteli, ale żadnej rezerwacji. Nie mieliśmy też mapy Tbilisi, więc założyliśmy, że będziemy sobie szli ulicą i coś znajdziemy. Nie wiedzieliśmy również jak przez te trzy dni będziemy się poruszać po Gruzji. Czy wynajmiemy samochód, kierowcę, czy skorzystamy z marszrutek.
Kiedy wysiedliśmy z samochodu i próbowaliśmy wymyślić w którą stronę iść i co robić, Pan kierowca zauważył nasze namysły i szybko podłapał temat. Zaoferował nocleg u swoich znajomych w bardzo fajnych pokojach w samym centrum miasta. On mówił do nas po rosyjsku i w żadnym innym języku. My do niego w wielu różnych językach, ale nic po rosyjsku. Nie mam zwyczaju przystawać na propozycje naganiaczy, bo różnie się to kończy. Ze dwa razy już odchodziliśmy od tego samochodu, po czym pan znowu nas namawiał i przekonywał, że to dobra opcja. Udało nam się wynegocjować tyle, że zawiezie nas do tego miejsca i zobaczymy czy warunki, miejsce i cena nam odpowiadają. Postanowiliśmy skorzystać, bo nie musielibyśmy niczego szukać na własną rękę gdyby to wypaliło. Po dojechaniu na miejsce, Guest House okazał się bardzo przytulny, cena przystępna a lokalizacja w samym centrum starego miasta przeważyła szalę na korzyść tego właśnie wyboru. Zostaliśmy! Nasz szofer zaoferował nam również transport po Gruzji przez dwa kolejne dni. Jako, że przekonał nas ofertą noclegu, zaczęliśmy negocjować warunki i cenę naszych wojaży. Kiedy dochodziliśmy już do satysfakcjonujących nas ustaleń, Emzar, bo tak miał na imię kierowca, dorzucił do swojej oferty zapas domowego wina na cały dzień podróży. Kupił nas! Może nie tylko tym winem które miał ukryte pod tapicerką samochodu, ale swoim zacięciem negocjacyjnym i temperamentem. Umówiliśmy się na 9 rano następnego dnia.
Zostawiliśmy rzeczy w hostelu i poszliśmy upolować obiad, bo każdy już umierał z głodu.
W restauracji nieopodal zamówiliśmy chyba ponad 30 chinkali, chaczapuri adżaruli i zapiekane pieczarki. Nie myśleliśmy wtedy mózgiem, tylko pustym żołądkiem ;) Poza tym we mnie i Kasi działała już tęsknota za gruzińskimi smakami. No i stało się coś niespodziewanego. Kelnerka gdzieś po drodze zagubiła nasze zamówienie, czy nie wiadomo co z nim zrobiła i czekaliśmy na podanie godzinę i czterdzieści minut... Nie chcę opisywać tych emocji które wtedy odczuwałem. Pyszne dania trochę zrekompensowały cierpienia.
Następnie wróciliśmy do hostelu na pół godzinną drzemkę, po czym ruszyliśmy na podbój stolicy.
Nasz nocleg usytuowany był trzy minuty pieszo od słynnych łaźni. Budynek robi wrażenie i zaciekawia swoją konstrukcją. Niestety brakło nam już czasu na zwiedzenie ich od środka z perspektywy osoby moczącej w leczniczych wodach swoje cztery litery.



Nie jestem za bardzo osobą nadmiernie interesującą się zabytkami, monastyrami, zamkami, twierdzami itp. Zatem jedyne czego się ode mnie dowiecie to to, że ładnie to wszystko wygląda :)
Stara zabudowa miasta robi wrażenie i skłania do podziwiania. Interesujący jest sposób budowania domów i kamienic w Gruzji. Bardzo dużo jest domów budowanych w ciągu, jednak nie są one doklejone do siebie ścianami a zostawiono odstęp jakieś 40 cm i wybudowano kolejny.



Ciekawie wyglądała także elewacja na wielu budynkach wykonana z kamieni poukładanych w zmyślnej formie.



Z daleka rzuca się także słynny, pocztówkowy widok znad rzeki Kura - szeregu domów zawieszonych na skale nad urwiskiem.




Wchodząc jednak trochę głębiej widać już tą biedniejszą część miasta.



W oczy rzuca się jedyny w swoim rodzaju sposób prowadzenia rur z gazem. Tak jest w całym kraju.



Nadszedł czas na kawę. Wszędzie serwują gotowaną po turecku, słodką, czarną kawę. Smak jedyny w swoim rodzaju. Aczkolwiek chyba jest trochę słabsza od naszej typowej parzonki. Może ilość cukru trochę łagodzi odczucie mocy a może po prostu nie ma tej mocy. Tego dnia zmęczenie dawało się we znaki. To już kolejna doba bez normalnego snu, jedynie z paroma drzemkami. Po podwójnej kawie dopiero zimny energetyk do zestawu postawił na nogi i można było dalej zwiedzać z pełną parą.

Charakterystycznym elementem pejzażu miasta jest kolejka z gondolkami które wywożą ludzi z parku nad rzeką na twierdzę nad miastem. I tutaj pozytywne zaskoczenie! Koszt wyjazdu jednej osoby to 1,6 zł.
Gondolki są traktowane jak komunikacja miejska. Kupujemy kartę która służy jako bilet do poruszania się miejskimi środkami lokomocji, nabijamy impulsy i jazda. Ile w Polsce zapłacimy za wyjazd czymś takim? Na pewno 20 zł od łebka.





Z góry rozpościera się fenomenalny widok na miasto.



W oczy rzuca się nowoczesny most, który wiele osób nazywa podpaską oraz dwa budynki przypominające przewrócone butelki wina. Mieści się w nich teatr. Na wzgórzu po przeciwnej stroni widoczny jest również pałac prezydencki ze szklaną kopułą oraz licznymi złoceniami, który bez wątpienia przyćmiewa Biały Dom. Te elementy krajobrazu wyróżniają się dość mocno na tle zabytkowej zabudowy. 



Po drugiej stronie góry znajduje się wielki park miejski. Wstęp też jest płatny, ale chyba 3 zł :)
Miejsce bardzo ładnie zaaranżowane z licznymi alejkami, ławeczkami, wodospadem i bogatą roślinnością. Co ciekawe nie słychać tam kompletnie żadnych odgłosów miasta. Po drugiej stronie góry jest ogromny huk, gwar, wszechobecne klaksony samochodów a tutaj cisza... Relaks.



Wieczorem kolacyjka i nocna wizyta nad miastem. Również niezapomniane widoki.






Wieczorem padliśmy jak muchy. 40 godzin bez snu i wiele kilometrów pokonanych pieszo zrobiło swoje.
O 9 rano przyjechał Emzar i ruszyliśmy na wycieczkę. Pogoda była kiepska więc na ten dzień zrezygnowaliśmy z Kaukazu w obawie o brak widoków i pojechaliśmy w kierunku na wschód. Chcieliśmy odwiedzić Oasis Club prowadzony przez naszych rodaków na totalnym pustkowiu. Na miejscu okazało się jednak, że jeszcze mają zamknięte, otwierali weekend później.
Za to droga do nich prowadząca... Brak słów! Ja odpłynąłem...







W takich okolicznościach przyrody, przysłoniętych nieco przez mgłę dotarliśmy do David Gareja.
Miejsce znane, na szczęście turystów nie było przesadnie dużo. Jako, że bardziej interesowały nas widoki dookoła, zaliczyliśmy tylko zabytek i pojechaliśmy dalej.



Po południu złapał nas głód, więc Emzar zatrzymał się w jednym z przydrożnych zajazdów na trasie do Signaghi. Miejsce niezwykle ciekawe. Nie ma tam jednego budynku jak w standardowej restauracji, tylko kilka domków porozrzucanych na sporej działce. Nie idziemy zatem do stolika tylko wybieramy domek i tam zasiadamy w środku, bądź na tarasie. Skłonność Gruzinów do biesiadowania jest powszechnie znana, więc taka forma zajmowania przestrzeni jadalnej jest ku temu przychylna i komfortowa.
Jedzenie. No cóż... To jest tak mocne i głębokie przeżycie duchowe, że żadne słowa tego nie opiszą. Mięso wieprzowe jeszcze nigdy w życiu tak nie smakowało! Zamarynowane i grillowane na metalowych szpadach, na których z resztą zostaje podane. Do tego świeże warzywa, pyszny chleb, gruziński ser podpuszczkowy i Emzarowa Cha Cha którą wyciągnął spod fotela Mercedesa. Ucztę mieliśmy nieprzeciętną.



Najedzeni i szczęśliwi udaliśmy się dalej w kierunku Signaghi. Pomijając okolice Udabno i David Gareja którymi byłem absolutnie zachwycony, wschodnia część Gruzji dla mnie osobiście jest najmniej interesująca.
Samo Signaghi jest ładne i zadbane. Stare miasto zachowane jest bardzo dobrze, otoczone murami obronnymi i położone na górze pośród równin. Fajnie, ale nie nasze klimaty. Można było zobaczyć, ale na nas nie zrobiło to jakiegoś większego wrażenia.



Następnie wracamy do stolicy i idziemy na wieczorny spacer po mieście.






 Rano Emzar zabiera nas o 9 rano i jedziemy do Stepantsmindy.
Obiecał nam, że tego dnia kupimy po drodze naturalne składniki i zrobimy grilla u jego znajomego w domu we wsi. Po drodze w sklepie kupujemy warzywa i ser. To można kupić w sklepie jak stwierdził. Natomiast mięso i chleb kupimy gdzie indziej.
Tak oto jadąc główną drogą, nasz kierowca zatrzymał się w przydrożnej rzeźni i kupiliśmy mięso wieprzowe.
W poprzedniej relacji z Gruzji zamieściłem zdjęcie straganu z mięsami nabitymi na hak i wiszącymi bez żadnego zabezpieczenia na powietrzu. Gdybym sam miał kupić mięso na takim targu, w życiu bym tego nie zrobił. Tymczasem Emzar powiedział, że oni kupują tylko i wyłącznie takie mięso, bo jest w pełni naturalne i świeże. Nie ma moczenia w domestosach i nie wiadomo jakiej chemii tak jak u nas. Tamta świnka została zabita kilka godzin wcześniej i wszystko sprzeda się w ciągu jednego dnia.
To mięso w zapachu i smaku jest na prawdę inne niż u nas! Naturalne. Począwszy już od pokarmu tej świni.




W kolejnym sklepiku kupujemy wypiekany na miejscu chleb a na przydrożnym straganie gruziński sos ziołowy.



Po drodze widoki zimowe, nieco inne niż przy ostatniej naszej wizycie.






Mijamy kilku kilometrowy korek ciężarówek oczekujących na wjazd do Rosji. Z racji na wąską i trudną drogę, puszczane są one wahadłowo.



Na miejscu czekał już na nas kolega naszego kierowcy. Zabrał nas swoim samochodem terenowym pod klasztor Świętej Trójcy. Na przeważającej części drogi leżał jeszcze śnieg i były to dopiero pierwsze w tym roku przejazdy na górę.











Następnie pojechaliśmy pod wodospad który był schowany pośród gór. Brak jakichkolwiek oznaczeń i informacji. Sami byśmy tutaj nie trafili.







Po powrocie do domu naszego nowego znajomego zajmujemy się przygotowaniem naszej uczty.
Dziewczyny z Emzarem wzięły się za krojenie składników a gospodarze przygotowywali plac pod rozpalenie ognia.






Trzeba przyznać, że ludzie żyją tam dość biednie i nazwijmy to swobodnie. Nikt tam nie przejmuje się wyglądem domu czy porządkami na podwórku. Tam wszystko sprawia wrażenie rozpadającego się, wokół domu wala się milion niepotrzebnych rzeczy a stodoła obok domu zawaliła się już parę lat temu i też jakoś tak stoi. Przewróciło się? Niech leży...
Ogólnie tendencja jest taka, że pod domem musi stać dobre auto a sam dom i to co w nim nie ma już znaczenia. Byle się przespać.




Dzięki Emzarowi udało nam się poznać takie właśnie normalne życie Gruzinów.
Przez te kilka godzin przyglądaliśmy się ich normalnej pracy kiedy nie zajmowali się nami. Obserwowaliśmy te ich powolne, bezstresowe czynności, brak pośpiechu i spokój. Taki kontrast w stosunku do nas Europejczyków a może szczególnie Polaków, kiedy zawsze chcemy wyrobić 120% normy i cały czas biegamy z wywieszonym językiem. U nich tego nie ma. Z nich emanuje spokój i bezstres...

Po środku placyku Emzar rozpalił ogień, po czym zasypał go węglem drzewnym.



Po dwóch stronach ogniska ułożył cegły, czego efektem był taki oto grill i jego owoce :)





Po wysmażeniu mięso zostało wrzucone do misy, posypane pokrojoną cebulą i polane sokiem z ręcznie wyciśniętego granatu.




Po przygotowaniu posiłku wzięliśmy się za jego spożywanie. Przyszli gospodarze, przynieśli domowej produkcji Cha Chę i zaczęła się nasza gruzińska supra! Cha cha była pierwszorzędnej jakości i wg gospodarza miała ponad 60%. Na dowód tego moczył palec w kieliszku, podpalał go zapalniczką i palącym się palcem odpalał papierosa.
W efekcie tego podkładu nasze międzynarodowe rozmowy były nad wyraz aktywne a bariery językowe zatarły się niemal całkowicie. Rosyjski rozumieliśmy znakomicie a polski dla nich był jak rodowy język. Później były tańce i śpiewanki... Słowem - impreza na całego.
Trochę trzeba było się oszczędzać, bo rano w Polsce byłem kierowcą.
Bo w tym właśnie momencie nadmienić trzeba, że tańce rozpoczęły się po godzinie dwudziestej w poniedziałek. Natomiast we wtorek o piątej rano mieliśmy samolot do Polski, czyli dziewięć godzin później... Do przejechania Kaukaz i połowa Gruzji. Nasz dzielny szofer na szczęści czuwał trzeźwy i pozbierał całe towarzystwo po 21- szej. Ruszyliśmy w drogę powrotną na lotnisko. Zatrzymaliśmy się jeszcze na przełęczy 2600 m.n.p.m. i patrzyliśmy w gwiazdy pośród ośnieżonych szczytów.
Na lotnisko dotarliśmy trochę po trzeciej nad ranem. Przespaliśmy się godzinkę na leżankach przygotowanych dla turystów i polecieliśmy do domu.
Na prawdę zachwycają mnie dzisiejsze możliwości przemieszczania się pomiędzy najodleglejszymi zakątkami świata. Pomyśleć, że o 20- tej byliśmy na gruzińskiej imprezie pośrodku Kaukazu a o 11 rano następnego dnia siedziałem już w pracy.
Dzięki przesunięciu czasu w drugą stronę, wylecieliśmy z Kutaisi o 5 rano a o 7.20 wylądowaliśmy w Katowicach.

Nie mieliśmy planów na naszą wycieczkę a wszystko złożyło się doskonale.
Dzięki temu, że trafiliśmy na Emzara nie straciliśmy połowy dnia na szukanie noclegu w stolicy.
Nie rozbijaliśmy się marszrutkami które jadą z punktu A do puntu B bez żadnych postojów i zwiedzania okolicy. Mogliśmy zatrzymać się gdzie chcieliśmy i pooglądać to na co mięliśmy ochotę. Na początku zaznaczyliśmy mu, że nie interesują nas żadne zabytki, kościoły i tego typu atrakcje. Chcemy posmakować Gruzji i przyrody. Najwyraźniej wziął sobie to do serca i zrozumiał klimat, bo faktycznie pokazał nam miejsca i rzeczy, których sami byśmy nie poznali.
Wycieczki całodniowe kosztowały nas 300 zł do podziału na cztery osoby. Wszelkie sugestie żeby się zatrzymać albo gdzieś zjechać komentowane były przez niego tylko w jeden sposób: no problem!
Gdyby ktoś chciał skorzystać z jego usług podaję namiary:
Emzar, tel: +995599156004, Skype EMZAR202
Nasz nocleg w Tbilisi również można śmiało polecić. To Guest House LEA.
Cena za dobę od osoby to około 45 zł.
Do tego bilety Wizz Air od 100 zł i weekend wychodzi nam taniej niż w Zakopanem :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz