Nordkapp 2014



Nordkapp...

To słowo wypowiedziane przez kogoś w moim otoczeniu lub dojrzane w przypadkowym tekście, od jakiś dziesięciu lat powodowało u mnie palpitacje serca.
Stworzyłem wokół niego wielką, chorobliwą otoczkę. Ten cel stanął na czele listy marzeń do spełnienia.
Co roku jeździliśmy w bliższe lub dalsze wycieczki po Europie, ale odwiedzenie najdalej wysuniętego na północ punktu było odkładane na kolejne lata. Powodów takiego odwlekania było wiele: długość urlopu potrzebnego na wykonanie, duże koszta, brak wyposażenia i niesprzyjające warunki pogodowe do jazdy motocyklem (cieniasy :P ).
Jednak temat powracał przy każdym planowaniu wypraw na dany rok. Nie dawał spokoju.
Siedzieliśmy z Maćkiem na początku roku przy piwku i zastanawialiśmy się gdzie jechać.
Powstał wstępny zarys wyjazdu na Bałkany z dokładnym zwiedzaniem Grecji. Fajny plan. Odwiedzenie wielu miejsc znanych z mitologii rozbudzało wyobraźnie. Zaczęliśmy liczyć kilometry, czas i koszty. Uzbierało się tego nawet nie mało.
Liczenie chwilę trwało, to też przybyło parę pustych butelek przy biurku.
W pewnym momencie palnąłem: skoro tutaj mamy jeździć dwa tygodnie i wydać tyle kasy, to dołóżmy jeszcze trochę i zróbmy wreszcie ten Nordkapp! Maciek zaczął się śmiać i nie wziął mnie zbytnio poważnie. Przedstawiłem jeszcze parę argumentów i ziarenko wykiełkowało.
Jeszcze tylko przekonać Wronę, ale wiedzieliśmy, że to nie będzie trudne, bo on też miał na tym punkcie fioła. Tym bardziej, że kąpiąc się rok wcześniej w Monaco powiedzieliśmy sobie, że za rok jedziemy do Norwegii. Niech się dzieje, bo życie stygnie!
Od tego momentu zaczęły się przygotowania. Najbliższe tygodnie spędzaliśmy ile mogliśmy na czytaniu relacji i oglądaniu galerii z wyjazdów (chociaż większość znałem już na pamięć). Termin wyjazdu ustaliliśmy na drugą połowę czerwca. Wydaje się to najbardziej korzystny termin ze względu na optymalne średnie temperatury i stosunkowo najmniejsze opady w tamtych rejonach. Chociaż wiedzieliśmy, że tam to chyba cały czas pada.
Sukcesywnie uzupełnialiśmy nasze wyposażenie- stelaże i kufry boczne do motocykli, nowe ubrania przeciwdeszczowe, gniazda zapalniczek, kuchenki gazowe itp.
Nastawiliśmy się na w miarę możliwości najczęstsze spanie na dziko i żywienie się we własnym zakresie z zapasów zabranych z Polski. Do tego potrzebne było zdecydowanie więcej miejsca na bagaż, więc już maksymalnie uturystyczniłem Horneta ;)
Czas od zimy do czerwca przeleciał szybko...

Dzień 1.    674 km

Ustaliliśmy z Wroną, że spotykamy się w sobotę na Mazurach. On dojedzie z Niemiec do Łomży, tam zmieni oponę na całą Skandynawię a my z Maćkiem wyjedziemy z Sącza rano i spotkamy się gdzieś na północy Polski. Tak też się stało. Zjedliśmy wspólnie pierwszą kolację w Augustowie
i znaleźliśmy nocleg w Suwałkach. Emocji było co nie miara- w końcu się zaczęło na poważnie! Tutaj tylko na nocleg i lecimy dalej nie mogąc się doczekać!



Dzień 2.     736 km

Północ Europy zaczęła nas witać już od Suwałk- od samego rana padało, mocno padało. Stwierdziliśmy, że to na rozgrzewkę przed Norwegią, ale żeby tak od razu?! Nie ładnie.
Litwa, Łotwa i Estonia przeleciały raczej bez większych emocji i zachwytów krajobrazem. Pola, łąki, lasy, równiny, łąki, pola, równiny, lasy... I tak do Tallina. 
Jakieś 50 km przed Tallinem zatrzymaliśmy się na stacji napoić nasze rumaki i rozeznać się jak trafić na prom. Z pomocą przyszedł motocyklista z lokalnego klubu, który zaoferował nam pomoc
w dotarciu na miejsce. Oczywiście zgodziliśmy się i gość ze wspaniałą precyzją i niezwykłymi umiejętnościami przewodzenia grupy zaprowadził nas pod sam terminal.
Mieliśmy plan, żeby tego dnia przepłynąć już do Finlandii i tam znaleźć nocleg, więc szybko poszliśmy kupić bilety (nie rezerwowaliśmy wcześniej). Okazało się, że będzie z tym problem, ponieważ kończył się weekend i całe tłumy wracały do domu z Estonii. Dwóch przewoźników nie mogło nam nic zaoferować, jedyna nadzieja była w jeszcze jednym, którego bilety można było nabyć przy bramkach wjazdowych na prom. Udaliśmy się zatem na kolejne polowanie. Pani powiedziała, że może nam sprzedać bilet na prom który odpływa o 20.00 i jest w Finlandii po 22- giej. Nie bardzo nas to urządzało, bo dopłynęlibyśmy w nocy i ciężko byłoby znaleźć nocleg a z drugiej strony nie chcieliśmy zostać w Estonii. Wtem nagle pani wyklikała w swoim komputerku prom, który wypływa o 8 rano kolejnego dnia, ale przypływa do portu o 23.00 i o północy możemy wjechać na pokład
i nocować w wynajętej kajucie. Co więcej cena była identyczna jak w przypadku promu o 20.00, czyli nocleg za darmo. Po krótkiej naradzie zdecydowaliśmy się na tą opcję (208 euro za trzy osoby, motocykle i kajutę).
Mieliśmy zatem 8 godzin wolnego. Chłopaki złapali lenia a ja poszedłem zwiedzać Tallin.



Przed północą wjechaliśmy na prom, szybkie rozpoznanie terenu i do spania. 


Nie wiedzieć czemu spodziewaliśmy się standardów a`la kuszetki PKP a tymczasem były luksusy jak w dobrym hotelu.

Dzień 3.     622 km

Rano zjechaliśmy z pokładu i opuściliśmy Helsinki. Plan dnia zakładał dojechać jak najbliżej koła podbiegunowego. Połykaliśmy kilometry od zbiornika do zbiornika, większość dnia niestety
w deszczu. Dolało nas dość solidnie. Okazało się również, że przeciwdeszczówka Wrony przecieka
w okolicach przyrodzenia, więc zaczęliśmy poszukiwania salonu motocyklowego, żeby drogą kupna nabyć nówkę sztukę. No i tak jechaliśmy tą Finlandią w klimatach podobnych do Litwy i Łotwy, czyli lasy i proste po horyzont. Spodziewałem się miliona jezior przy drogach a tutaj wszystko zarośnięte i nic nie widać... 



Dojechaliśmy dość daleko na północ, więc zaznaliśmy w końcu dnia polarnego. Po godzinie 20- tej podjęliśmy decyzję, że szukamy noclegu, bo do Rovaniemi (koło podbiegunowe i pierwsze duże miasto) mamy trochę ponad 100 km, więc jak dojedziemy tam w „nocy” , to i Mikołaj i sklepy motocyklowe będą zamknięte. Na samym wjeździe na drogę ekspresową zjechaliśmy na parking oddalony kawałek od szosy i postanowiliśmy rozbić się tam na dziko. W ruch poszły kuchenki gazowe. Zjedliśmy kolację, rozgrzaliśmy się wewnętrznie w postaci płynnej i poszliśmy spać. Było zimno, chociaż świeciło słońce. Maciek wziął nawet czołówkę do namiotu, bo myślał, że w końcu zrobi się noc. Nocy nie było ;)


Zdjęcia robione przed północą...



Dzień 4.     558 km

Rano było jeszcze zimniej. Było w zasadzie tak zimno, że ubraliśmy na siebie prawie wszystko a ręce były tak skostniałe, że ciężko było złożyć namiot. Rzut okiem na komputer VFRy wyjaśnił wszystko: było +3 stopnie.
Ruszyliśmy w kierunku Mikołaja. Pojawiły się pierwsze znaki ostrzegające przed łosiami a na drodze hasały żywe renifery. 



W Rovaniemi znaleźliśmy świetnie wyposażony sklep z akcesoriami motocyklowymi. Spodziewaliśmy się cen z kosmosu, adekwatnie do cen żywności chociażby a tutaj zaskoczenie- taniej niż w Polsce. Kupiliśmy kombinezon i ruszyliśmy do wioski Mikołaja. 



Na środku placu stoi duży okrągły budynek, w środku sklep z pamiątkami, na szybach napis „meet santa here”. Przeszliśmy cały ten sklepik, obkupiliśmy się a świętego jakoś nie spotkaliśmy. Wrona ma wielką rodzinę, więc zakupy robił chyba 40 minut. Weszliśmy tam jeszcze raz i kręcąc się
z nudów zobaczyłem małe wejście z napisem: darmowe muzeum. Zaglądnęliśmy do środka i idąc labiryntem można było zobaczyć jak w różnych epokach, w różnych krajach obchodziło się święta. Tak sobie idziemy, oglądamy, podziwiamy aż tu nagle w ostatniej izbie siedzi czerwony grubas
i zagaduje, więc patrzę- żywy. Zapytał skąd jesteśmy, wymienił kilka miast Polski i pogadaliśmy sobie tak chwilę. Pytaliśmy gdzie są śnieżynki, ale nie chciał powiedzieć.

Obok budki Mikołaja jest narysowane symboliczne koło podbiegunowe, więc nie obyło się bez dużej ilości fotek. Później stwierdziłem, że nie po to tutaj tyle jechałem, żeby nie zrobić sobie fotki siedząc na motocyklu przy Arctic Circle, więc tak też uczyniłem.



Ruszyliśmy dalej, w końcu samo się nie przejedzie! Kawałek dalej przy drodze widzimy pierwsze jezioro w Finlandii (1000 km od Helsinek) pomimo że patrząc na mapę jest po prostu niebiesko.






Od Estończyka który doprowadził nas do portu w Tallinie dowiedzieliśmy się, że w miejscowości Inari są fajne domki z sauną, więc mieliśmy plan, żeby tam dotrzeć. Tak też się stało.
Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, zatankowaliśmy i zaczęliśmy myśleć co dalej. Był wieczór, chociaż tam pojęcie wieczoru i nocy jest względne. Była też dobra pogoda. Dobra, to znaczy, że nie padało a temperatura wahała się w okolicy 6 stopni. Zastanawialiśmy się, czy zatrzymać się tutaj na nocleg, czy wykorzystać pogodę i jechać prosto na Nordkapp (zostało tylko 400 km). Wtedy na stację podjechało dwóch Niemców na BMW i powiedzieli nam, że właśnie wracają z północy i na Nordkappie było tyle śniegu, że niektórzy zawracali, więc radzą zostać. Zabrzmiało ciekawie... Zagadaliśmy jeszcze do Pani kasjerki, żeby pokazała nam prognozę. Przepowiadali opady ponad skalę numeryczną prognozy na tę właśnie noc, więc stwierdziliśmy, że wynajmujemy domek i śpimy. Chatkę z sauną wynajęliśmy za 85 euro i podgrzewając atmosferę, zarówno w saunie jak i od środka zaczęliśmy nocne Polaków rozmowy ;)


Dzień 5.     826 km

Rano (tak na odmianę) padało. No cóż, uznaliśmy to już za standard, więc od razu ubraliśmy przeciwdeszczówki i ruszyliśmy na północ. Pojawił się nawet pierwszy śnieg na okolicznych górach. 



Tak mijały kolejne kilometry. Wszystko było niby ładne, bo góry w połączeniu z morzem zawsze robiły na mnie wrażenie, ale to wszystko było szare, bure i za mgłą. Generalnie przyjęliśmy na klatę fakt, że na Nordkapp dojedziemy w deszczu i pogodowej masakrze. 





No i tak jedziemy sobie drogą E69 prowadzącą tylko do naszego celu, przejechaliśmy Nordkapp Tunel (212 metrów pod poziomem morza) i chwilę później stał się cud! Cud z gatunku tych najprawdziwszych! Deszczowy front skończył się jak ręką odjął! Wyszło słońce i niebo było niemal bezchmurne. Mieliśmy już w głębokim poważaniu wszelkie ograniczenia prędkości, chcieliśmy czym prędzej dotrzeć na miejsce. Zapłaciliśmy wjazd i dumnie podjechaliśmy na parking pod Nordkapp. Czym prędzej poszliśmy pod słynny globus. Wtedy dotarło do nas, że osiągnęliśmy nasz cel! Jesteśmy tutaj pod globusem i to w pięknej słonecznej pogodzie. Udało się!







Samo otoczenie robi wrażenie- potężne klify i morze po horyzont a także świadomość, że dalej
w zasadzie już nic nie ma.
Zdjęciom nie było końca. Zrobiliśmy jeszcze zakupy w sklepie z pamiątkami, obejrzeliśmy film
w muzeum i trzeba było się kierować na południe.
Można rzec- powrót. Ale na ten powrót składało się większość naszej trasy i jej najpiękniejsza część- Norwegia. Wracając w słońcu te szare poprzednio widoki nagle nabrały nowego znaczenia. Zielone trawy, klify, błękitne morze, czerwone domki z dachami porośniętymi mchem i stada reniferów.
Coś pięknego!










Zjeżdżając na południe niestety dogoniliśmy front, który wcześniej dał nam spokój i trzeba było przeprosić się z naszymi ukochanymi kombinezonami przeciwdeszczowymi.
Postanowiliśmy, że wykorzystamy dzień polarny i pojedziemy do oporu w kierunku Lofotów.
Zatrzymaliśmy się po północy, było jasno jak w dzień, zza chmur przebijało się słońce. 





Zatankowaliśmy motocykle, zjedliśmy kolację (czy jak nazwać posiłek o pierwszej w nocy?), wypiliśmy gorącą herbatę i stwierdziliśmy, że jedzie nam się znakomicie i nikomu nie chce się spać, więc ciśniemy dalej, do oporu. Zmęczenie przyszło dość szybko, bo jakieś 20 km dalej. Umowa była taka, że jak komuś zachce się spać, to zjeżdża na pobocze i informuje o tym resztę ekipy. Tym razem spanie dopadło wszystkich. Było późno, więc nie znaleźlibyśmy żadnego domku ani kwatery, więc ustaliliśmy, że szukamy jakiegoś zadaszenia pod którym moglibyśmy rozbić namioty, żeby rano nie składać ich mokrych. Na zajeździe w górach znaleźliśmy zadaszenia pod którymi w ciągu dnia rozkładają jakieś stragany, więc rozbiliśmy namioty i od razu poszliśmy spać.




Dzień 6.     502 km

Kiedy obudziłem się rano czułem, że jest zimno. Poskładałem w namiocie wszystko co mogłem
i rozsunąłem wejście. Moim oczom ukazało się bardzo ciekawe zjawisko atmosferyczne- deszcz ze śniegiem. Nie ma uproś, jechać trzeba.
Dzisiaj chcieliśmy wjechać na Lofoty. Cel został osiągnięty, ale przez większość dnia mocno padało. Na Lofotach opady osiągnęły swoje apogeum. Słowo padało brzmi dość skromnie i nie oddaje tego co tam się działo. No i znowu chyba najpiękniejsza część Norwegii była szara i bura. 
Pokonywaliśmy w takich cudownych warunkach pogodowych kolejne kilometry. Podczas remontu jednego z tuneli podszedłem do pana który kierował ruchem, żeby pogadać. Pan miał około 70 lat. Stwierdził, że jak żyje, to jeszcze nie widział tak zimnego lata i śniegu w górach w czerwcu.
Podziękowałem za motywujące informacje i wróciłem do motocykla. 
Jadąc kawałek dalej Maciek zauważył tabliczkę informującą, że 200 metrów w lewo od drogi są noclegi. Nie wiele myśląc machnął mi tylko i skręcił w tą drogę bez zastanowienia. Ja widząc co się dzieje zacząłem trąbić i blindować Wronie, ale on nic nie zauważył. Stwierdziłem, że stanę w tej drodze, żebym wiedział gdzie Maciek skręcił a Wrona zobaczy, że mnie nie ma, więc zawróci.
W tamtym miejscu padało tak mocno, że wszystko mieliśmy zalane. Nawet mój pinlock w kasku dostał wody i wszystko było zaparowane. Czekałem w tym deszczu siedząc na motocyklu przy drodze. Wrona nie wracał. Próbowałem się do niego dodzwonić, ale nie mogłem się połączyć. Maciek zadzwonił, że on już siedzi w ciepłej recepcji i ani myśli się ruszyć. Po prawie 40 minutach stania na deszczu i czekania nie wiem na co, ruszyłem za Wroną. Przejechałem 10 km i doszedłem do wniosku, że to nie ma sensu. Zatrzymałem się i próbowałem dzwonić. W końcu się udało! Znaleźliśmy się i pojechaliśmy do hotelu.
Wynajęliśmy dość przestronny i luksusowy apartament z myślą o wysuszeniu się. Wszystkie mokre rzeczy wpakowaliśmy do łazienki, włączyliśmy na full farelkę i zamknęliśmy drzwi. W środku dość szybko zrobiło się jakieś 50 stopni i wszystko schło jak ta lala.
W tym całym pogodowym nieszczęściu znaleźliśmy istotny plus- wódka w kufrze miała +4 stopnie, więc po wyciągnięciu jej w pokoju była jak z lodówki ;)
Zrobiliśmy ciepłą kolację korzystając z kuchni i położyliśmy się spać z nadzieją zobaczenia Lofotów w dobrych warunkach następnego dnia.




Dzień 7.

Rano już nie padało. Chmury jeszcze wisiały, czasem pokropiło, ale generalnie coraz śmielej przebijało się słońce. Wyjechaliśmy dość wcześnie, ponieważ chcieliśmy załapać się na prom zaraz popołudniu. Kawałek dalej wydarzył się cud jak na Nordkappie i chmury gdzieś sobie poszły!
Mogliśmy oglądać Lofoty w pełnej okazałości. Piękne, intensywne kolory gór i morza, cudowne drogi i niesamowite mosty. Znów wyjątkowo ciężko było jechać- co chwilę chciało się robić zdjęcia. 







Przy drogach co kawałek zobaczyć można było wielkie suszarnie ryb a co za tym idzie, również poczuć je dość intensywnie.
W tych wspaniałych okolicznościach przyrody dojechaliśmy do słynnej miejscowości – A.



Pamiątkowe fotki, szybkie zakupy w jedynym sklepie z suwenirami i jedziemy na prom.
Półtorej godziny później byliśmy już na morzu. 



Bilety na prom kupuje się przed wjazdem, kosztowało nas to 150 zł od głowy z motocyklem.
Mieliśmy plan, żeby przespać się na promie i po zjeździe jechać przez noc na południe tyle ile damy radę. Przejechaliśmy spory kawałek drogi, przebijając się przez góry w temperaturze około zera. Przekroczyliśmy ponownie koło podbiegunowe, tym razem w Norwegii i na południe.



Zjechaliśmy trochę niżej, żeby było cieplej i rozbiliśmy namioty przy malowniczym jeziorku.




Dzień 8.     540 km

„Why does it always rain on me?!” Można by tą piosenkę zrobić hymnem wyjazdu...
Wstaliśmy rano po średniej długości śnie i ruszyliśmy w kierunku południa.
Padało od samego rana. Bardzo padało...
Jakieś 100 km przed Trondheim zatrzymaliśmy się na stacji, bo wszyscy mieliśmy już serdecznie dość. Wronie znowu przemókł kombinezon a my już powoli łapaliśmy wilgoć. Była dopiero połowa dnia i nie było nawet nadziei na poprawę pogody. Odpoczęliśmy chwilę i ruszyliśmy na pożarcie frontu. Cisnęliśmy do późna. Chcieliśmy znaleźć nocleg już za Trondheim, ale jakoś nie mogliśmy na nic trafić, więc po dłuższej jeździe trafiliśmy do ładnego hotelu w Kyrksaterora. Nie patrzyliśmy już na cenę, tylko żeby wysuszyć się i ogrzać.
W hotelu trafiliśmy na lokalną imprezę, więc nie mogliśmy odmówić udziału w tego typu przedsięwzięciu. Cóż, wyspać nam się nie udało, ale zabawa była przednia. Raczyliśmy się piwem za jedyne 35 zł, parę poszło... 




Dzień 9.     300 km

Rano śniadanko hotelowe. Najadłem się tyle pysznych wędzonych ryb, że miałem spokój
z jedzeniem do 17- tej.
Wyjechaliśmy dla odmiany w deszczu, kierując się na Atlantic Road.
Wjazd na drogę jest płatny na bramkach- 30 zł. Myślałem że będzie to ciągnąca się kilometrami spektakularna droga z pięknymi widokami. Dobra, było ładnie, ale ten główny punkt, czyli wysoki, wygięty most i kawałek drogi przy wybrzeżu ciągnęły się na dystansie tylko kilku kilometrów.
Całość robiła wrażenie, szczególnie mosty, ale gdyby świeciło słońce i nadawało temu wszystkiemu odpowiednich kolorów, byłoby inaczej.




Później kierowaliśmy się do kolejnego znanego punktu- Drogi Trolli.
Dojechaliśmy tam już popołudniu. Cieszyliśmy się, że podjeżdżamy tam już nie w ulewie a lekkim deszczu. Może i dobrze, bo dzięki temu całość była otoczona mgłami, co dodawało mrocznej
i tajemniczej oprawy krajobrazu, co idealnie tam pasuje.


 
Droga jest niesamowita. Wije się w górę wycięta w skałach, co chwilę nawrotki jak na Stelvio. Całość dodatkowo urozmaicona monstrualnych rozmiarów wodospadem. Robił niesamowite wrażenie! 




Na szczycie zrobiliśmy drobne zakupy w sklepie z pamiątkami i zrobiliśmy sobie spacer na dwa tarasy zawieszone nad wodospadem i przepaścią. Jeden z nich ma przeszkloną ściankę, dzięki czemu idealnie widać drogę ciągnącą się poniżej.





Setka fotek i zjeżdżamy na dół. Kilkanaście kilometrów dalej wynajęliśmy domek położony
w malowniczym otoczeniu. Koszt domku to 300 zł. Były cztery łóżka i aneks kuchenny. Generalnie większość domów jest czteroosobowa a płaci się za całość, więc bardziej się opłaca ekipom czteroosobowym. 



Dzień 10.     677 km

Tego dnia plan był dość ambitny- dojechać jak najbliżej Stavanger i Preikestolen.
Wyliczyliśmy, że do zrobienia będziemy mieli około 600-700 km, co biorąc pod uwagę liczne promy, wąskie, kręte drogi i ograniczenia prędkości było pokaźną cyfrą.
Początkowo wyruszyliśmy w deszczu, jednak później przestało padać i wyszło słońce.
Droga prowadziła przez piękne okolice. Przeplatała się na zmianę z górami, fiordami, wodospadami, tunelami i lodowcami. Esencja Norwegii.





Jeden z tuneli miał 24,5 km długości. Wewnątrz były dwie zatoczki z niebieskim podświetleniem- bardzo ciekawy efekt.



Około 23 wjechaliśmy jeszcze na prom przed samym Stavanger. Chwilę później znaleźliśmy dzikie obozowisko i oddaliśmy się w objęcia Morfeusza. 





Dzień 11.     60 km

Tego dnia mieliśmy spełnić moje życiowe marzenie- wejść na Preikestolen i usiąść na krawędzi.
Zebraliśmy się zatem wcześnie rano i pojechaliśmy na parking u podnóża gór.
Za parking płaci się niby tylko 15 zł, ale dla motocyklistów jest kiepsko zorganizowany. Motocykle mają tylko wyznaczony swój kącik i wszystkie rzeczy trzeba zostawić na wierzchu. Co się zmieściło do kufrów, to schowaliśmy, ale reszta na wierzchu. Fajnie by było gdyby zrobili jakieś odpłatne szafki czy coś takiego.
Droga na górę zajmuje około 2 godzin. Podejście jest średnio trudne, cały czas kamieniste. 



U góry naszym oczom ukazał się piękny widok na Lysefjord i słynną ambonę (Preikestolen znaczy ambona).
Wiedziałem, że muszę pokonać mój lęk wysokości i usiąść na krawędzi zwieszając nogi nad przepaścią. Nie byłem przekonany, że to zrobię, bo widok jest naprawdę piorunujący, ale udało się!





Pogoda była dla nas łaskawa. Pokonaliśmy trasę w słońcu i dobrych warunkach a zaraz po zejściu na parking była solidna ulewa.
Pojechaliśmy dalej bez specjalnego planu. Chcieliśmy tylko przepłynąć Lysefjord w kierunku Kjeraga. Podjechaliśmy do portu, ale okazało się, że w tym dniu już nic nie płynie.
Postanowiliśmy zatem szukać noclegu. Wcześniej jednak należało zrobić zakupy w lokalnym sklepie. Stojąc przy lodówce z piwem podszedł do nas Polak i rozpoczęliśmy rozmowę.
Okazało się, że Marcin mieszka i pracuje tutaj w okolicy. Zaproponował nam, że zaprowadzi nas
w piękne miejsce w którym śmiało możemy rozbić namioty. Tak też się stało.
Kiedy ujrzeliśmy to miejsce po prostu zwariowaliśmy. Była to polanka położona nad jeziorem otoczonym górami. Fantastyczna okolica!





Bez wahania rozbiliśmy się tam, urządziliśmy kąpiel w jeziorze i usmażyliśmy kolację. Wieczorem odwiedził nas Marcin (mieszkał nie daleko), zabrał nas swoim samochodem na wycieczkę po okolicy i gorąco polecał, żeby zostać tu jeszcze na jeden dzień, zamiast zwijać się rano.
Jako, że to miejsce było wręcz cudowne, nie trzeba było nas ani chwili przekonywać. Nasz kolega opowiedział nam co warto zobaczyć w okolicy. Zauroczeni naszym obozowiskiem zasnęliśmy jak dzieci w bajecznym otoczeniu.

Dzień 12.     70 km

Wstaliśmy z Maćkiem przed 6 rano, żeby pojechać nad fiordy zobaczyć wschodzące słońce.
Później pojeździliśmy po okolicznych górach i zjedliśmy śniadanie przy malowniczo położonych ławeczkach. Jeszcze drzemka w słoneczku przy akompaniamencie baranich dzwoneczków i można wracać na nasz kemping. 




Około południa wybrałem się z Wroną na szlak który polecał Marcin. Powiedział, że ze szczytu góry rozpościerają się fantastyczne widoki. Trasa zajmowała nie całe dwie godziny w jedną stronę. Wrona niestety zawrócił w połowie a ja wyskrobałem się na szczyt. Każdy wysiłek byłbym wart tego co zastałem na górze!




Kiedy zszedłem na dół postanowiliśmy jechać na małą wycieczkę motocyklami po okolicy.
Pod wieczór Marcin zabrał nas na kolejną wycieczkę wokół Forsand. Pokazał nam wiele fantastycznych miejsc i opowiedział dużo interesujących rzeczy.
Wieczór zapaliliśmy ognisko, otworzyliśmy piwko i oddaliśmy się boskiemu chilloutowi.
Żal było jechać dalej...

Dzień 13.     54 km

Rano wstaliśmy dość wcześnie, ponieważ prom odpływał około 8 rano.
Trasa promu prowadzi przez cały Lysefjord. Koszt takiej wycieczki to 220 zł od głowy
z motocyklem. Sam rejs ciekawy, ale bez jakiegoś szału.
Zjechaliśmy na ląd i zostało nam już tylko kilka kilometrów do parkingu z którego wychodzi szlak na Kjerag. Do tego miejsca prowadzi ciekawa kręta droga z nawrotkami 180 stopni.
Na miejscu przebraliśmy się w górskie ciuchy i ruszyliśmy na szlak.
Tutaj turystów już znacznie mniej niż na Preikestolen za sprawą trudniejszego podejścia. Idzie się około 3 godziny, momentami po stromych i śliskich skałach, wspomagając się łańcuchami. Szlak ciekawy, widoki piękne i urozmaicone. Na końcu naszym oczom ukazujł się ten słynny kamyczek wciśnięty pomiędzy skały. Pchani podnieceniem zrzuciliśmy plecaki i skierowaliśmy się prosto do wejścia na głaz. Trzeba przyznać, że w Polsce coś takiego by na pewno nie mogło funkcjonować.
U nas wejście byłoby zakute łańcuchami, metalowymi stopniami i barierkami dookoła. Tam- pochyłe wejście posypane piaskiem. Ślizgniesz się- lecisz 900 metrów w dół. My wchodziliśmy tam po kilka razy, bo pojawiały się coraz to nowe pomysły na robienie zdjęć i dalej żyjemy ;)





Cudowne miejsce! Zdecydowanie warto pomęczyć się te kilka godzin w marszu.
Po powrocie do motocykli przebraliśy się w nasze zbroje i ruszyliśmy na południe w poszukiwaniu ostatniego już noclegu w Norwegii. Droga prowadziła przez wspaniały górski odcinek przeplatany śniegiem, strumykami i jeziorkami. 



Kilkadziesiąt kilometrów dalej znaleźliśmy domek na kempingu za 250 zł. Postanowiliśmy zostać tutaj do rana. Wieczór przy próbie smarowania łańcuchów czy suszeniu namiotów atakują nas niezliczone stada małych muszek. Były tak dojadłe, że wlatywały do nosa, uszu i wszędzie gdzie tylko mogły. Prawdziwa plaga.


Dzień 14.     200 km

Wstaliśmy rano, zjedliśy śniadanie i od razu kierowialiśmy się na prom do Kriastiansand.
Mieliśmy rezerwację na 17- tą albo 18- tą. 



Do miasta dotarliśmy koło południa i z zamiarem pozwiedzania ruszyliśmy przed siebie. Motocykle zostawiliśmy na jakimś placyku/ chodniku nie daleko ulicy w miejscu w którym nikomu w niczym nie kolidowały. Zjedliśmy obiad, przeszliśmy się kawałek i wróciliśmy do sprzętów zobaczyć czy wszystko OK. Naszym oczom ukazały się żółte zwitki na manetkach- mandaty. Okazuje się, że
w Norwegii nie wolno parkować na miejscach innych niż parkingi, nawet jeśli nikomu to nie przeszkadza. Postanowiliśmy zmienić miejsce postoju. Po długich poszukiwaniach i wypytywaniu miejscowych znaleźliśmy bezpłatne parkingi dla motocykli. Był jeszcze jeden problem. Pod znakiem z literką „P” i motocyklem był napis Gjelder ikke moped. Pytaliśmy kilka miejscowych osób i jedni twierdzili, że to parking dla motorowerów a inni, że to oznacza zakaz parkowania motorowerów.
W końcu okazało się, że mogliśmy tam parkować.
Poszwendaliśmy się jeszcze po mieście, przespaliśmy się na trawce w parku i pojechaliśmy na prom. Mieliśmy plan, że przez nieco ponad dwie godziny kiedy prom będzie płynął my prześpimy się i po zjechaniu w Danii ruszymy prosto do Polski.
Tak na marginesie, był to nie byle jaki prom. Wszystkie promy którymi dotychczas pływałem po prostu, na spokojnie pyrkały sobie. Ten po prostu zapierniczał! Z silników wyrzucał nieprawdopodobne ilości wody i wręcz unosił się nad powierzchnią. 



Dopłynęliśmy po 20- tej i ruszyliśmy w kierunku Niemiec. Udało nam się przejechać jeszcze kilkadziesiąt kilometrów i wjechaliśmy w wielki deszczowy front. Było już ciemno i padało tak mocno, że dalsza jazda była po prostu nie możliwa. Jechało się na oślep. Nie widać było pasów na drodze, woda zalała szybki, które parowały a samochody naprzeciwka dodatkowo oślepiały.
Postanowiliśmy zjechać na pierwszą stację benzynową i przespać się pod dachem na karimatkach. 




Dzień 15.     1600 km

Wstaliśmy po 4 rano i polecieliśmy dalej. Generalnie przez cały dzień nudy- autostardy.
Za Hamburgiem pożegnaliśmy się z Wroną i dalej pocisnęliśmy sami do Polski.
W domu byliśmy po 21- szej w całkiem dobrej kondycji, jeszcze parę stówek by zrobił ;)


Podsumowanie.

Marzenie się nie spełniają- marzenia trzeba spełniać.
Po kilku latach różnych problemów, wymówek i przeszkód w wykonaniu planu, wreszcie się udało!
Pokonaliśmy łącznie ponad 8 tys. km w 15 dni. Tyle mieliśmy czasu, więc musieliśmy się w tym zmieścić. Gdyby było go kilka dni więcej można by posiedzieć w kilku miejscach na spokojnie
i upajać się widokami. No, ale... Było i tak dobrze.
Szczęśliwi Ci, którzy całą Skandynawię przejechali w pięknej pogodzie! To wszystko zupełnie inaczej wygląda kiedy świeci słońce. Jak pada, to jest ładne, ale takie... szare. Dopiero kiedy front przesunie się dalej, nabiera obłędnych kolorów!
My pomimo większości kilometrów pokonanych w deszczu byliśmy zadowoleni, ponieważ dojazdówki do punktów docelowych (Nordkapp, Lofoty, A, Preiketolen, Kjerag) mieliśmy w ulewie a na miejscu świeciło słońce. Cud! Może to i dobrze, bo bardziej docenialiśmy widoki kiedy w końcu się wypogodziło.
Po powrocie w ogóle nie rusza mnie już deszcz. Kiedyś jak jechałem w trasę, czy też kręciłem się wokół komina, jak tylko zaczęło padać, strasznie mnie to irytowało. Teraz? O! Pada, niech sobie pada...
Pokonałem też lęk wysokości. Kiedyś bałem się wychylać przez balkon na czwartym piętrze. Po tym jak kilka razy siadałem na Preikestolen ze spuszczonymi nogami, czy kilkakrotnie wchodziłem na Kjerag, pokonałem to w sobie.
W kwestii kosztów...
Baliśmy się tej Skandynawii i w sumie słusznie. Paliwo średnio kosztowało 7,5 – 8 zł. Kawa na stacji 15- 20 zł, hot dog 25 – 30 zł. Jedliśmy pizzę w miasteczku na trasie, która kosztowała 60 zł, więc jeszcze znośnie. Ale jedliśmy też hamburgera z frytkami za 120 zł.
Woda mineralna i chleb w sklepie to koszt 15 zł. Chleb swoją drogą bardzo dobry, szczególnie te ziarniste. Zupełnie inne niż u nas. Mocniejszego alkoholu praktycznie nie da się kupić w sklepach ani na stacjach, jedynie piwo i to max 4,5% za 15 zł.
My mamy już sprawdzony sposób i na 3/4 wyjazdu smażymy kotlety drobiowe, które pakujemy próżniowo. Da się na tym dobrze przeżyć, tylko trzeba być odpornym na jedzenie kotleta przez 10 dni ;)
Wszystkie opłaty drogowe w Finlandii i Norwegii nie dotyczą motocykli. 
Płatne są jedynie przeprawy promowe między fiordami, których jest sporo. Średnia cena transportu to 25-30 zł za odcinek około 10- minutowy.
Szczególną uwagę należy zwrócić na przestrzeganie limitów prędkości. Co prawda na drogach ciężko uświadczyć oznakowane radiowozy, a fotoradary są oznaczone, ale dużo jeździ radiowozów nieoznakowanych z wideoradarami. Sami byliśmy zdziwieni kiedy Niemców jadących przed nami zatrzymało czarne Audi A6 kombi. Pewnie padłoby na nas, jednak zatrzymaliśmy się na mały postój. Wyleciałoby z kieszeni kilkaset euro. Pewien Polak mieszkający w Norwegii powiedział nam, że za przekroczenie prędkości powyżej 37 km/h (najwyższy wymiar kary) dostaje się 2000 euro mandatu i idzie się na trzy dni do więzienia. My wjeżdżając do Kristiansand na prom poczuliśmy ulgę, mając świadomość, że zaraz w Danii wpadniemy na autostradę i wreszcie usłyszymy nasze silniki pracujące na wyższych obrotach.
Do kosztów wyprawy na pewno trzeba doliczyć jeden komplet opon (założyłem nowe a wróciłem na całkiem łysym tyle), wymianę oleju i ogólne przygotowanie sprzętu do takiego przebiegu.
Wszystkich wydatków nazbierało się w sumie ponad 8 tys zł.
Czy warto? Bez wahania- TAK!
Chociaż raz w życiu, ale trzeba :)

2 komentarze:

  1. Swietny opis wyprawy! Swietne zdjecia! Motocyklowa Norwegia to tez moje marzenie i twoj wpis tym bardziej mnie na nie nakrecil! Cudowne przeczytac jak tobie sie to udalo! Dzieki za te relacje!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki za relacje. Fajnie że mi ją poleciłeś, każde spojrzenie jest ciekawe. Ja co prawda jeśli pojadę to postaram się częściej omijać asfalty no i raczej noclegi tylko na dziko ale z tego co widzę u Ciebie nie będzie z tym problemu. W Norwegii byłem trzy razy na wyprawach nurkowych ale marzy mi się właśnie jeszcze motocyklowy samotny wyjazd.

    OdpowiedzUsuń