Apuseni 2018



Apuseni, czyli Góry Zachodniorumuńskie.Wolałem tak właśnie zatytułować stronę, żeby nie było, że znowu Rumunia. No ale cóż poradzić...? Rumunia to moja kochanka i ciągnie mnie do niej jak tylko na horyzoncie pojawi się trochę wolnego. Tym razem było go trzy dni licząc z "połówkami" na dojazd i powrót.
Apuseni przejechaliśmy kilka lat temu asfaltowo, wracając z Transalpiny. Było ładnie, ale jakiś szczególnych wspomnień poza cudownymi asfaltami stamtąd nie mieliśmy. Jednak jak już wiadomo - to co widać z perspektywy asfaltów, to w Rumunii tylko kilka procent cudowności krajobrazu i otoczenia. Żeby odkryć jej prawdziwe piękno, koniecznie trzeba zjechać z utwardzonych szlaków i brnąć w głąb ile tylko się da. To nam bardzo pasuje i korzystamy z faktu, że można tam jeździć wszędzie, gdzie tylko mamy ochotę. Oczywiście z wyłączeniem parków narodowych, ale tych nie ma za wiele.
Przed wyjazdem stworzyłem sobie tracka przy pomocy gpsies.com i map Google, plus zdjęć satelitarnych. Starałem się tak wytyczyć trasę, żeby jak najwięcej prowadziła poza asfaltami, ale też bez ciężkiego terenu. Jak wiadomo Kasia w tym roku przeszła dwie kontuzje i poza kilkoma wyjazdami po lokalnych drogach gruntowych wokół komina to był pierwszy wyjazd w większą ilością off roadu po rekonwalescencji.
Jednak założenia to jedno a rzeczywistość drugie. Gdzie były szutry, tam były. Ale pewne odcinki przeszły nawet nasze oczekiwania. Generalnie to przed kontuzją byśmy tam nie pojechali świadomie, ale najlepiej z zaskoczenia :) O tym później.
Wyjechaliśmy w sobotę po pracy. Jako cel wyznaczyliśmy sobie nocleg w Hajduszoboszlo. Tak wypadło, że zajedziemy tam przed samym zmrokiem, bo z domu mamy 340 km. Stamtąd do granicy Rumuńskiej jest tylko 50 km a baza noclegowa spora. Wynajęliśmy mieszkanko za nie całe 100 zł i poszliśmy się poszwendać po mieście. Wieczorem było +20 stopni. U nas w lecie rzadko to się zdarza a tam w połowie października takie zaskoczenie.
Rano ruszamy o 7.00, żeby jak najszybciej pokonać odcinek do granicy i przejechać Oradeę, czyli asfalty.
Przejście rumuńsko - węgierskie mijamy w dosłownie kilka minut i lecimy dalej.
Przed 10 rano tankujemy i wjeżdżamy w pierwsze boczne dróżki. Kilkanaście kilometrów dalej zaczynają się szutry i szerokie drogi przez las. Łatwe i przyjemne. Jedzie się jednak bardzo ciężko za sprawą obłędnych widoków i złoto - czerwonych barw jesieni. Nie wiadomo czy bawić się drogą, czy patrzeć na boki.









Po południu zatrzymujemy się w pierwszej większej wiosce w której mają sklep i kupujemy zapas wody i drożdżówek.
Druga część dnia jest już nieco bardziej zaskakująca jeśli chodzi o drogi. Z szutrami tak właśnie bywa, że nigdy nie wiadomo co będzie za chwilę. Czasami oczywiście modyfikowaliśmy naszą trasę, bo na przykład droga w bok była na tyle interesująca, że nie sposób było sobie jej odmówić. No ale ta droga jednak nie za bardzo dokądś prowadziła i trzeba było jakoś wrócić do głównej. A przecież nie tą samą... No i tak przebijaliśmy się przez leśne ścieżki, czasem na przełaj przez pola, często przez podwórka u ludzi. Różnica jednak jest taka, że u nas nie rzadko jak gospodarz widzi motórzystów, to odruchowo łapie za widły i biegnie w jego kierunku, czasem ktoś kamieniem rzuci a najczęściej krzyczy i się wygraża. Tak, zdarzyło mi się to. W Rumunii na widok takich przybyszów jest poruszenie i radość. Biorąc pod uwagę fakt, że z wielu wiosek do których zajechaliśmy ludzie zjeżdżają/ schodzą do cywilizacji pewnie raz w miesiącu, widok "obcych" szczerze ich cieszy. Machają, zagadują, wskazują drogę. Kilka razy zawracaliśmy na tych ich działkach, bo dalej nie było możliwości wg nas przejechać. Wtedy często ktoś wybiegał z zagrody i pokazywał na swój sad na pionowej niemal łące, żeby jechać taaaam, że przejedziemy. No on może koniem tamtędy jeździ, ale my na 200 kg motocyklach nie za bardzo :) Zawsze jednak pozytywnie i z uśmiechem.












Klika razy droga prowadziła nas przez solidne bagna, których ja nienawidzę a których ominąć się nie dało. Trzeba było brnąć z nadzieją, że nie trzeba będzie jechać tędy z powrotem omijając jeszcze gorsze przeprawy.
Kilka razy musieliśmy zawracać w wielkich lejach albo koleinach po pas, na drodze o dużym nachyleniu. Jest to wyjątkowo trudne zadanie na motocyklach tego typu. Sypało się wówczas sporo łaciny i obietnic, że z szerokich szutrów już nie zjeżdżam. Do tego wysiłek na 100% możliwości, wypychanie na kolanach, walka z całych sił. Jednak już po nawrotce złe emocje zostawały w tych koleinach i człowiek brnął dalej i dalej. Tak to działa. Wiesz, że dobra droga się kończy i zaraz może być źle, że będą problemy. Ale jedziesz. Przez ciekawość? Chęć przygody? Świadomego a jednak niekoniecznie pożądanego pchania się w kłopoty? Później jednak zawsze jest satysfakcja, że dałeś radę. Że było tragicznie niemal, ale endorfiny które wydzielają się podczas tych przepraw maskują wszystko. I jedziemy dalej, odkrywamy. Za to kocham motocykle typu Adventure.
Żal jedynie, że z takich momentów nie ma zdjęć. Wtedy walczy się o przeżycie a nie cyka fotki. Poza tym nawet na tych, które udało się zrobić wszystko wygląda śmiesznie i łatwo.















Po ostatniej tego dnia ciężkiej przeprawie w postaci kilkukilometrowego stromego zjazdu po dużych kamieniach, dojeżdżamy do jaskini Coiba Mare. Cały region Apuseni słynie z licznych jaskiń. Ta akurat jest jeszcze niekomercyjna i nie płaci się wstępów. Do jej wejścia prowadzi wąska ścieżka po bardzo śliskich kamieniach. Podchodzimy tylko trochę bliżej, ale nie wchodzimy do środka. Robiło się już ciemno, byliśmy mokrzy ze zmęczenia i zaczynaliśmy marznąć.




Dojeżdżamy do miejscowości Garda de Sus i dzięki pomocy miejscowego chłopaka trafiamy do restauracji i zajazdu Mama Uta. Fantastyczne miejsce. Czysty i przyjemny pokoik wynajmujemy za 50 zł za dwie osoby. Bierzemy prysznic i szybko schodzimy na kolację. Jedzonko było bardzo dobre. Do tego lokalne piwko i domowej roboty palinka. Pychota. Wracamy do pokoju resztkami sił (od zmęczenia, nie od palinki) i padamy do łóżka. Zmordowani, ale szczęśliwi.





Rano budzik dzwoni po godzinie 6. Okazuje się jednak, że jest ciemno jak o północy. Przestawiam go więc na godzinę do przodu. O 7 zaczynało dopiero świtać, więc powoli zjedliśmy śniadanie, wypiliśmy kawę i wystartowaliśmy przed 8. Parę kilometrów dalej od razu zjeżdżamy w szuter prowadzący przez szczyt góry i podziwiamy piękny poranek.








Ta droga wg map też miała być łatwa, jednak dość szybko się skończyła i przebijaliśmy się przez leśne ścieżki i pola, ale finalnie udało nam się dojechać tam gdzie chcieliśmy.
Tego dnia mieliśmy plan zwiedzić okolicę Rosia Montana, czyli kopalnię złota, która ma za sobą trochę burzliwej historii.
Samej kopalni (tej części, która wciąż jest eksplorowana) nie udało nam się zobaczyć, ponieważ cały teren i drogi dojazdowe są strzeżone. Co prawda trzy razy jakoś tak przypadkiem znaleźliśmy się na tych terenach zamkniętych i strzeżonych, ale nikt nie robił problemów, tylko wypuszczał przez szlaban na zewnątrz. Wyjeździliśmy się jednak po okolicy co nie miara. Były fajne, gładkie szutry, były podjazdy po łąkach oraz pionowe niemal drogi prowadzące przez zagajniki a kończące się w oborniku u babci, gdzie moje opony już nie "robiły" a 210 kg motocykla skutecznie zakończyło przejazd.

















Na asfalt wyjeżdżamy po godzinie 13 i pędzimy w kierunku domu. Nazajutrz musimy być w pracy.
Przejeżdżamy Oradeę, kolejkę na granicy omijamy boczkiem.
Tuż po zmroku udaje nam się dojechać na nocleg do Tokaju. Plątamy się cały wieczór degustując lokalne trunki.
Rano już tylko 250 km szybkiej trasy i chwilę po południu siedzę za biurkiem w pracy.




Wyjazd krótki a niezwykle intensywny. Totalny reset. Przez kolejne dwa dni chodzę jeszcze wykończony fizycznie, ale lekki psychicznie.
Plany na kolejną Rumunię już są, bo przecież tam nigdy się nie nudzi. Byle do wiosny!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz