Gruzja 2015



Do Gruzji ciągnęło nas już od jakiegoś czasu. Plany nie były precyzowane, ponieważ urlop potrzebny na przejechanie takiej trasy własnym motocyklem z Polski, to przynajmniej trzy tygodnie, czyli w naszym przypadku trochę za długo. Wczesną wiosną podjęliśmy decyzję, że polecimy samolotem i motocykle wynajmiemy na miejscu. O ile temat sprzętów był w miarę jasny i można powiedzieć zaklepany, o tyle komplikowała się nam kwestia samolotów na termin zgodny z motorami. Najtańsze bilety na wrzesień w dwie strony zaczynały się od 1300 zł na osobę (plus opłaty, bagaż itp.). W połączeniu z wynajmem dwóch motocykli dawało to dużo za dużą kwotę. Kiedy zupełnym przypadkiem wszedłem na stronę wizzair.com i zobaczyłem ofertę lotów w maju za 159 zł decyzja była bardzo spontaniczna. Szybko ogarnęliśmy samochód terenowy na miejscu i już tydzień później byliśmy w Gruzji.
Lot z Katowic do Gruzji trwa trzy godziny. Na miejscu byliśmy o 5 rano. Po przetransportowaniu się do hostelu, udaliśmy się na dwu godzinną drzemkę i ruszyliśmy zwiedzać Kutaisi.
Miasto ma około 200 tys mieszkańców, ale całe centrum jest skupione praktycznie w zasięgu 15 minut pieszo. My spaliśmy około kilometr dalej, więc sprawa była tym bardziej prosta.








Pierwszy kontakt z gruzińskim chaosem drogowym- jak tutaj przejść przez ulicę?!
Przejścia dla pieszych niby są, ale nikt się przed nimi nie zatrzymuje a nawet będąc już na ulicy, wszyscy i tak pędzą prosto na nas! Popatrzyliśmy chwilę jak to robią miejscowi i zasada jest generalnie prosta- bezwzględne pierwszeństwo zawsze ma samochód. Pieszy przechodzi ulicę w dowolnym miejscu, gdzie tylko mu się podoba i po prostu musi wycelować między samochody, poczekać między pasami i jakoś w końcu się uda. Wszyscy dookoła trąbią. Nie trąbią ze złości, ale żeby zaznaczyć swoją obecność lub chęć wykonania manewru. Ma to sens.



Po sforsowaniu ulicy docieramy do sporych rozmiarów miejskiego bazaru. Głodni szukamy jedzenia. Na bazarek nigdy nie zagląda instytucja zwana Sanepidem (może nie ma?). Sery i wszelkiego rodzaju płody rolne walają się po straganach, surowe, poćwiartowane mięso wisi na świeżym powietrzu na hakach stoiska mięsnego, tutaj z kolei gdzieś rybka rzucona na stoliczek... Niby rozgardiasz, ale nikt nie choruje. 



Znajdujemy budkę z wypiekami i kupujemy dwa rodzaje chaczapuri na zimno – z mięsem i serem.
Później spacerujemy, oglądamy, podziwiamy gruzińskie podejście do życia, bo niby każdy gdzieś tam pędzi, ale jednak panuje luz wśród tych ludzi i jakieś takie zadowolenie z życia. Bo ten zażartuje, ten się uśmiechnie, ten pogada. Fajnie.
Wymęczeni spacerowaniem po mieście zaczynamy odczuwać głód.
Szukamy restauracji, żeby wreszcie spróbować tego słynnego gruzińskiego jedzenia. Jak się okazuje raczej ciężko znaleźć klimatyczny kącik. Wszystko to raczej fast foody, bary szybkiej obsługi, jakieś tam restauracje. Ale za to jedzenie w zasadzie każdej... bajka!
Dostało nam się na początek chaczapuri adżari, czyli drożdżowe ciasto, wewnątrz którego zapieczony jest ser wiejski a na wierzchu pod sam koniec pieczenia wbite zostaje jajko.
Smak powala! Oczywiście nie ma mowy o odgrzewaniu, wszystko na świeżo, prosto z pieca.
Polecam chaczapuri w barze przy ulicy Tsereteli St. w Kutaisi.



Po kilku kolejnych godzinach plątania się po mieście, przyszedł czas na polowanie na słynne pierożki Chinkali. Z polecenia trafiamy do restauracji El Depo przy Galaktion Tabidze St.
Mają tam Chinkali z mięsem, serkiem wiejskim, grzybami, ziemniakami i firmowe- trochę większe, inaczej doprawione. Należy nadmienić, że Gruzini lubują się w kolendrze, która jest dosłownie we wszystkim, włącznie z oranżadą.



Najedzeni udajemy się na spoczynek w naszym hostelu.

Rano dostajemy samochód i ruszamy w drogę! Start był trudny, ponieważ od razu trzeba było się zmierzyć z gruzińskim ruchem drogowym przy dość mocnym deszczu i ograniczonej widoczności.
Wspominałem o przechodzeniu przez jezdnię. Przed jednym z przejść dla pieszych zatrzymałem się, europejskim zwyczajem przepuścić pieszego i gość dosłownie oszalał... Nie wiedział czy chcemy go przejechać jak tylko wejdzie na zebrę, czy o co nam chodzi. Jako, że nic nie jechało za nami, podjął ten ryzykowny krok i przeszedł. Zdziwienie na jego twarzy- bezcenne!
Mieliśmy plan, żeby omijać główne drogi i jechać bocznymi, drugiej- trzeciej kategorii. Szybko okazało się, że te główne są już dość mocno czasochłonne a te boczne po prostu szutrowe i terenowe. Żeby gdziekolwiek zajechać, trzymaliśmy się jednak tych czerwonych, czasem żółtych.

W Gori trafiamy do opisanej w przewodniu restauracji Hunter, którą polecamy. Jedzenie świeże i dobre. Tym razem Chaczapuri Adżari, Kebabi i zupka Kcharczo.




Po obiedzie udajemy się do skalnego miasta obok Gori.
Spacer zajmuje nam nieco ponad godzinę.





Następnie odwiedzamy miasto Mtscheta, osławione przez wszystkich Gruzinów i większość Polaków. Owszem, ładne, zabytkowe, ale my nie bardzo gustujemy w tego typu zwiedzaniu, oglądaniu kolejnego monastyru, więc kupujemy na straganie gruzińskie słodycze w postaci owocowych naleśników i czurczcheli, czyli orzechów przeplecionych przez sznurek i gotowanych w soku z winogron, masie kukurydzianej i cukrze. Później jemy jeszcze chinkali, opiekane pieczarki i chaczapuri lobiani (z czerwoną fasolą).




Jako, że było już późno, wjeżdżamy na Gruzińską Drogę Wojenną i szukamy noclegu gdzieś przy drodze. Chwilę nam to zajęło, ale zaraz koło zapory znajdujemy dróżkę w bok i zaszywamy się w krzakach.



Rano ruszamy na jeden z najbardziej interesujących nas odcinków w Gruzji – Gruzińską Drogę Wojenną.
Polecam zatankować auto na samym początku, ponieważ później krucho ze stacjami. W zasadzie jedna normalna jest w połowie drogi w Gudauri, ale ceny trochę wyższe. Reszta stacji to nalewanie z węża ogrodowego i dystrybutorów, które jakimś cudem jeszcze działają.
Co tu dużo opowiadać... Widoki mówią same za siebie!











Dojeżdżamy do Stepancmindy, robimy zakupy i wyjeżdżamy do góry pod klasztor Gergeti.
Droga jest naprawdę ciężka. Reduktor, 4x4 i automatyczna skrzynia biegów wydają się niezbędne. Trasa jest bardzo techniczna i ze zwykłą skrzynią można by dobrze spalić sprzęgło, lub chcąc tego uniknąć jechać i na przykład uszkodzić miskę olejową. Trochę wysiłku to pochłonęło ale i dało niezłą zabawę.





Ustawiamy auto w miejscu gdzie planujemy zostać do rana i idziemy w góry w kierunku Kazbeka.
Droga jest stosunkowo łatwa i lekka a widoki powalające. Gdzie się człowiek nie obróci - góry, wielkie góry!








Schodzimy do samochodu i w zasadzie od razu zamykamy się w środku za sprawą bardzo silnego wiatru.


Jak się okazało, to był początek ciężkich doznań termicznych. Wiatr w nocy rozpędził się na dobre, wiało sądzę, że w granicach 80 km/h, ruszało całym samochodem jak na morzu, głośno świstało dookoła. Korki do uszu pozwoliły zasnąć choć na chwilę. Do tego temperatura... Miuns dwa. No lekko nie było!
Wraz ze świtem od razu palimy furę i uciekamy na dół.


 
Wyjeżdżamy z Kazbegi na południe.
Po drodze skręcamy jeszcze w lewo i odwiedzamy Jutę. Jest tam bardzo wysoko położony kemping z bajecznymi widokami. Jemy śniadanko – puri (chleb) z miodem i serem górskim.






Delektujemy się jeszcze widokami i ciśniemy w kierunku Kutaisi.
Sposób poruszania się po gruzińskich drogach wszedł nam już w krew i jeździliśmy tak jak wszyscy, czyli na trzeciego, na czwartego, wyprzedzanie na ciągłych itp. Ogólnie rób ta co ta chceta. Tak samo oczywiście jeździ policja :)
Mijamy Kutaisi i jedziemy w kierunku Zugdidi. Kilkadziesiąt kilometrów za miastem mamy awarię- skończyły nam się klocki hamulcowe. Samochód nie lekki, bo dobre dwie tony, automatyczna skrzynia biegów, czyli jest co hamować. Wykonujemy telefon do właściciela i uzyskujemy informację, że musimy wrócić do Kutaisi i tam dostaniemy auto na wymianę.
Wracamy do miasta i dostajemy darmowy nocleg z racji nieprzyjemności jakie nas spotkały. Bierzemy prysznic i lecimy na miasto.
O ile w ciągu dnia w mieście nic się nie dzieje, o tyle wieczorem wszyscy młodzi ludzie wychodzą na ulicę i miasto żyje! Trafiamy na koncert kapeli rockowej na moście, wszyscy rozmawiają, tańczą, bawią się, jest niesamowity klimat! Później idziemy do naszej ulubionej restauracji na chinkali i piwko. W drodze powrotnej na ulicy dziewczyny częstują nas domowym chaczapuri. Było najwspanialsze jakie jadłem!
Wracamy do hostelu, padamy bezsilnie na łóżku w poprzek, w ubraniach i budzimy się rano.

Kolejnego dnia ruszamy w kierunku w którym zawróciliśmy z zepsutym autem.
Mieliśmy w przewodniku zaznaczoną miejscowość Tsaishi, która według przewodnika słynie z gorących źródeł. Stwierdziliśmy, że chętnie wymoczylibyśmy kości w takich basenach, tym bardziej, że temperatura była już w granicach 30 stopni. Kierujemy się za znakami na nasze „baseny”. Na miejscu jesteśmy delikatnie zaskoczeni... Nasze gorące źródła wyglądały tak:


Po "kąpielach" jedziemy w kierunku Mestii. W Zugdidi na wjeździe do miasta, jemy pyszne Adżari w barze oklejonym reklamami Pepsi. Najedzeni ruszamy w góry.
Droga wije się przez ponad 150 km nad konkretnymi przepaściami. W zasadzie granica błędu jest bardzo cienka- zagapisz się, lecisz w dół i po tobie... Do dziś wielu Gruzinów uważa, że tej drogi na trzeźwo przejechać się nie da. To potęguje ilość wypadków. Przy drodze stoją kapliczki wzniesione na cześć tych, którym do Mestii dojechać się nie udało i spadli w przepaść. W kapliczkach postawiona jest butelka czaczy i przepojka. Kierowa może się zatrzymać i napić na cześć zmarłego. Co też się stosuje :)




Mieliśmy dylemat czy jechać o Uschgulli. Po zasięgnięciu informacji, że odcinek 50 km zajmuje znającym ją na pamięć miejscowym cztery godziny w ciężkim terenie, odpuściliśmy.
Mestia jest pięknym miasteczkiem które nie zostało jeszcze skomercjalizowane w przesadnym stopniu. Charakterystycznym elementem miasta są liczne wierze obronne, w których ludzie mieszkali i bronili się przed najeźdźcami. Główne ulice są powiedzmy normalne i cywilizowane. Wystarczy jednak wejść w dowolną boczną i ukazuje nam się prawdziwa Gruzja. Stare domy, bite drogi, świnie, kury i cały inwentarz spacerujący po uliczkach. Faceci siedzą sobie w cieniu, piją piwko, w uliczkach stoją stare rosyjskie ciężarówki a w tle widać wielkie ośnieżone szczyty – klimat jak pieron!





Idąc ulicą poczuliśmy zapach świeżo pieczonego chleba. Bez chwili zawahania skręciliśmy w uliczkę z której niosła się owa woń i trafiliśmy do domowej piekarni. Okazało się, że właścicielka prowadzi również agroturystykę i wynajmuje pokoje. Poprosiliśmy o pokazanie warunków i bez chwili namysłu zostaliśmy i zapłaciliśmy z góry za dwie noce. Wewnątrz panowała typowo gruzińska, domowa atmosfera. W połączeniu z troskliwą, przemiłą właścicielką i zapachem świeżego chleba tworzyło to cudowną całość.
Wzięliśmy z Polski kilka buteleczek naszych smakowych wódek (tzw. bączków), więc stwierdziliśmy, że damy naszej gospodyni dwie do spróbowania.
Pani tak bardzo ucieszyła się z prezentu, że zaprosiła nas do siebie do domu, zlała dzban wina z domowego składu, nakroiła co tylko miała w lodówce i tak oto trafiliśmy na małą gruzińską suprę. Mnie mianowano tamadą (mężczyzna wznoszący toasty na takich prawdziwych domowych imprezach, prowadzący całe przedsięwzięcie i polewający gościom), więc moim łamanym polsko – rosyjsko – słowackim językiem ambitnie wymyślałem coraz to nowe toasty. Chwilę tam posiedzieliśmy i lekko zrobieni tym przepysznym winem udaliśmy się w kierunku pokojów. W drodze spotkaliśmy jeszcze czwórkę miłych Polaków, z którymi też lekko poprawiliśmy suprę.
Przed całą imprezą rozmawialiśmy jeszcze z panem piekarzem, którego też obdarowaliśmy Żóbrówką. Pan również poczuł się zobowiązany i zaprosił nas wieczorem na oglądanie produkcji chleba. Byliśmy świadkami formowania chleba i przyklejania go do ścianek tradycyjnego pieca chlebowego. Swoją drogą ten chleb był cudowny!


Rano koło 8 wyruszyliśmy na całodniowy trekking w kierunku jezior. Jeśli ktoś by się wybierał na taką wycieczkę z rana, to zakupy polecamy zrobić dzień wcześniej, ponieważ wszyscy w Gruzji dość późno zaczynają dzień i sklepy otwierają dopiero przed 9.
Droga prowadzi częściowo przez las, przecina kilka górskich potoków z krystalicznie czystą wodą, później maluje się przez bajeczne łąki na których pasą się konie i krowy. W tle prężą się potężne, ośnieżone szczyty. Im wyżej wychodzimy, tym więcej gór wyłania się na horyzoncie.
Później las się kończy i dochodzimy do sporych pokładów śniegu. Połączenie jest ciekawe, bo pod stopami mamy kilku metrowe warstwy śniegu a temperatura oscyluje w granicach 30 stopni.






Idziemy bez koszulek i opalamy się. W związku z tym wyszły wieczór dość poważne problemy, bo oczywiście któż by używał kremów z filtrem... No a od śniegu opala mocno. Bardzo mocno!
Kontemplujemy widoki i schodzimy do miasta. Wieczór spędziliśmy raczej na cierpieniach związanych z piekącą skórą niż zwiedzaniu okolic.

Rano wyjeżdżamy z powrotem w kierunku Kutaisi. To ostatni dzień naszej podróży.
Po drodze zwiedzamy jeszcze Zugdidi i sprawdzamy czy przypadkiem przez dwa ostatnie dni nie popsuło się nasze chaczapuri adżari.
Później po drodze zajeżdżamy jeszcze do nadmorskiej miejscowości Ureki. Są tam magnetyczne plaże, które cechują różne właściwości lecznicze i które podczas burz przyciągają pioruny. Na plaże nie zaleca się wchodzić z jakimkolwiek sprzętem elektronicznym.
Plaże są raczej brudne. Bardzo brudne... Podobno w lepszym stanie utrzymywane są te bliżej Batumi i w bardziej turystycznych miejscowościach. Kąpieli w morzu już sobie odmówiliśmy z uwagi na naszą podrażnioną skórę.


Nie odmówiłem sobie natomiast szaleństwa terenówką po plaży :)



Późnym popołudniem docieramy do Kutaisi. Zostawiamy samochód, pakujemy rzeczy, bierzemy prysznic i idziemy jeszcze na ostatnią wycieczkę po mieście. Mamy plan najeść się do oporu naszych ulubionych gruzińskich potraw. Plan zostaje zrealizowany w 100%.
Samolot mieliśmy przed 5 rano, więc chcieliśmy koło północy pojechać na lotnisko i tam już poczekać na odprawę do rana. Wieczór mieliśmy się rozliczyć za samochód i koło 22 spotkać z właścicielem. Zaznaliśmy jednak czegoś co Marcin Meller opisał w swojej książce – Georgian Maybe Time :) Gruzińska punktualność pozostawia wiele do życzenia. Gość dotarł dopiero koło 2 w nocy. Ale za to my mieliśmy darmowy nocleg na kanapie.
Na lotnisko docieramy przed czwartą. Robimy jeszcze zakupy w sklepie bezcłowym i czekamy na otwarcie bramek.
Żal... Bardzo żal wylatywać. Ale oboje wiemy, że wrócimy tutaj najszybciej jak to będzie możliwe!

Podsumowanie.
Oboje zakochaliśmy się w Gruzji. To nie ulega żadnej wątpliwości.
To miejsce zupełnie inne niż Europa. Tam jeszcze wszystko zostało po staremu. Czas płynie wolniej, ludzie nie biegną nigdzie w dzikim pędzie, spotykają się, rozmawiają, ucztują - żyją.
Powoli wszędzie widać napływy europejskiej czy amerykańskiej cywilizacji, ale to jeszcze nie jest ten nasz świat. Ciężko jest to opisać, ponieważ trzeba tego zaznać. Europa po pewnym czasie staje się wszędzie podobna, nie chce się już kolejny raz jechać do takiego cywilizowanego kraju. Tutaj wszystko jest inne. Sprzedawcy na targu chyba dalej nie wiedzą co to jest sanepid. Surowe mięso wisi na hakach na straganie, podobnie kury, sery, ryby. Raczej nikt z tego powodu nie choruje.
Jeżeli chodzi o ceny, to jest podobnie jak w Polsce, może nawet trochę taniej. Jedzenie w sklepach i restauracjach kształtuje się na niemal identycznym poziomie cenowym. Paliwo kosztuje około 4 zł za litr. Wszyscy tam poruszają się autami z dużymi pojemnościami i w zdecydowanej większości benzynowymi.
Noclegi to koszt w granicach 40 zł od osoby.
Policja na drogach jest, ale raczej nie używają takiego wynalazku jak radar. Nie wiem nawet czy wiedzą co to jest. Ruch uliczny to niewątpliwa atrakcja tego kraju. Prędkości i znaki są mocno umowne. Jak już człowiek wpadnie w ten rytm, to podoba się nawet bardzo :)
Niejednokrotnie jadąc w obszarze zabudowanym 100 km/h widzieliśmy radiowóz (bez żadnych sygnałów uprzywilejowania) który wyprzedzał przy prędkości około 140 km/h na podwójnej ciągłej i przejściach dla pieszych. Chociaż jak już napisałem na początku, to w zasadzie nie wiem po co w ogóle namalowali te zebry... Luz blues.
Bardzo łatwo można dostać się w zasadzie wszędzie marszrutkami (lokalnymi busikami). My nie korzystaliśmy, bo mieliśmy własny samochód, ale na pewno jest to tańsza opcja.
Wyjeżdżając do Gruzji wystarczy kupić dolary lub euro. Na miejscu jest bardzo dużo kantorów.
Dla chcącego nic trudnego – sądzę, że tygodniową wycieczkę po Gruzji można już zrealizować za nieco ponad 1000 zł za wszystko. Podoba się? Do dzieła! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz