Do Gruzji ciągnęło nas już od
jakiegoś czasu. Plany nie były precyzowane, ponieważ urlop
potrzebny na przejechanie takiej trasy własnym motocyklem z Polski,
to przynajmniej trzy tygodnie, czyli w naszym przypadku trochę za
długo. Wczesną wiosną podjęliśmy decyzję, że polecimy
samolotem i motocykle wynajmiemy na miejscu. O ile temat sprzętów
był w miarę jasny i można powiedzieć zaklepany, o tyle
komplikowała się nam kwestia samolotów na termin zgodny z
motorami. Najtańsze bilety na wrzesień w dwie strony zaczynały się
od 1300 zł na osobę (plus opłaty, bagaż itp.). W połączeniu z
wynajmem dwóch motocykli dawało to dużo za dużą kwotę. Kiedy
zupełnym przypadkiem wszedłem na stronę wizzair.com i zobaczyłem
ofertę lotów w maju za 159 zł decyzja była bardzo spontaniczna.
Szybko ogarnęliśmy samochód terenowy na miejscu i już tydzień
później byliśmy w Gruzji.
Lot z Katowic do Gruzji trwa trzy
godziny. Na miejscu byliśmy o 5 rano. Po przetransportowaniu się do
hostelu, udaliśmy się na dwu godzinną drzemkę i ruszyliśmy
zwiedzać Kutaisi.
Miasto ma około 200 tys mieszkańców,
ale całe centrum jest skupione praktycznie w zasięgu 15 minut
pieszo. My spaliśmy około kilometr dalej, więc sprawa była tym
bardziej prosta.
Pierwszy kontakt z gruzińskim chaosem
drogowym- jak tutaj przejść przez ulicę?!
Przejścia dla pieszych niby są, ale
nikt się przed nimi nie zatrzymuje a nawet będąc już na ulicy,
wszyscy i tak pędzą prosto na nas! Popatrzyliśmy chwilę jak to
robią miejscowi i zasada jest generalnie prosta- bezwzględne
pierwszeństwo zawsze ma samochód. Pieszy przechodzi ulicę w
dowolnym miejscu, gdzie tylko mu się podoba i po prostu musi
wycelować między samochody, poczekać między pasami i jakoś w
końcu się uda. Wszyscy dookoła trąbią. Nie trąbią ze złości,
ale żeby zaznaczyć swoją obecność lub chęć wykonania manewru.
Ma to sens.
Po sforsowaniu ulicy docieramy do
sporych rozmiarów miejskiego bazaru. Głodni szukamy jedzenia. Na
bazarek nigdy nie zagląda instytucja zwana Sanepidem (może nie
ma?). Sery i wszelkiego rodzaju płody rolne walają się po
straganach, surowe, poćwiartowane mięso wisi na świeżym powietrzu
na hakach stoiska mięsnego, tutaj z kolei gdzieś rybka rzucona na
stoliczek... Niby rozgardiasz, ale nikt nie choruje.
Znajdujemy budkę z wypiekami i
kupujemy dwa rodzaje chaczapuri na zimno – z mięsem i serem.
Później spacerujemy, oglądamy,
podziwiamy gruzińskie podejście do życia, bo niby każdy gdzieś
tam pędzi, ale jednak panuje luz wśród tych ludzi i jakieś takie
zadowolenie z życia. Bo ten zażartuje, ten się uśmiechnie, ten
pogada. Fajnie.
Wymęczeni spacerowaniem po mieście
zaczynamy odczuwać głód.
Szukamy restauracji, żeby wreszcie
spróbować tego słynnego gruzińskiego jedzenia. Jak się okazuje
raczej ciężko znaleźć klimatyczny kącik. Wszystko to raczej fast
foody, bary szybkiej obsługi, jakieś tam restauracje. Ale za to
jedzenie w zasadzie każdej... bajka!
Dostało nam się na początek
chaczapuri adżari, czyli drożdżowe ciasto, wewnątrz którego
zapieczony jest ser wiejski a na wierzchu pod sam koniec pieczenia
wbite zostaje jajko.
Smak powala! Oczywiście nie ma mowy o
odgrzewaniu, wszystko na świeżo, prosto z pieca.
Polecam chaczapuri w barze przy ulicy
Tsereteli St. w Kutaisi.
Po kilku kolejnych godzinach plątania
się po mieście, przyszedł czas na polowanie na słynne pierożki
Chinkali. Z polecenia trafiamy do restauracji El Depo przy Galaktion
Tabidze St.
Mają tam Chinkali z mięsem, serkiem
wiejskim, grzybami, ziemniakami i firmowe- trochę większe, inaczej
doprawione. Należy nadmienić, że Gruzini lubują się w kolendrze,
która jest dosłownie we wszystkim, włącznie z oranżadą.
Najedzeni udajemy się na spoczynek w
naszym hostelu.
Rano dostajemy samochód i ruszamy w
drogę! Start był trudny, ponieważ od razu trzeba było się
zmierzyć z gruzińskim ruchem drogowym przy dość mocnym deszczu i
ograniczonej widoczności.
Wspominałem o przechodzeniu przez
jezdnię. Przed jednym z przejść dla pieszych zatrzymałem się,
europejskim zwyczajem przepuścić pieszego i gość dosłownie
oszalał... Nie wiedział czy chcemy go przejechać jak tylko wejdzie
na zebrę, czy o co nam chodzi. Jako, że nic nie jechało za nami,
podjął ten ryzykowny krok i przeszedł. Zdziwienie na jego twarzy-
bezcenne!
Mieliśmy plan, żeby omijać główne
drogi i jechać bocznymi, drugiej- trzeciej kategorii. Szybko okazało
się, że te główne są już dość mocno czasochłonne a te boczne
po prostu szutrowe i terenowe. Żeby gdziekolwiek zajechać,
trzymaliśmy się jednak tych czerwonych, czasem żółtych.
W Gori trafiamy do opisanej w
przewodniu restauracji Hunter, którą polecamy. Jedzenie świeże i
dobre. Tym razem Chaczapuri Adżari, Kebabi i zupka Kcharczo.
Po obiedzie udajemy się do skalnego
miasta obok Gori.
Spacer zajmuje nam nieco ponad godzinę.
Następnie odwiedzamy miasto Mtscheta,
osławione przez wszystkich Gruzinów i większość Polaków.
Owszem, ładne, zabytkowe, ale my nie bardzo gustujemy w tego typu
zwiedzaniu, oglądaniu kolejnego monastyru, więc kupujemy na
straganie gruzińskie słodycze w postaci owocowych naleśników i
czurczcheli, czyli orzechów przeplecionych przez sznurek i
gotowanych w soku z winogron, masie kukurydzianej i cukrze. Później
jemy jeszcze chinkali, opiekane pieczarki i chaczapuri lobiani (z
czerwoną fasolą).
Jako, że było już późno, wjeżdżamy
na Gruzińską Drogę Wojenną i szukamy noclegu gdzieś przy drodze.
Chwilę nam to zajęło, ale zaraz koło zapory znajdujemy dróżkę
w bok i zaszywamy się w krzakach.
Rano ruszamy na jeden z najbardziej
interesujących nas odcinków w Gruzji – Gruzińską Drogę
Wojenną.
Polecam zatankować auto na samym
początku, ponieważ później krucho ze stacjami. W zasadzie jedna
normalna jest w połowie drogi w Gudauri, ale ceny trochę wyższe.
Reszta stacji to nalewanie z węża ogrodowego i dystrybutorów,
które jakimś cudem jeszcze działają.
Co tu dużo opowiadać... Widoki mówią
same za siebie!
Dojeżdżamy do Stepancmindy, robimy
zakupy i wyjeżdżamy do góry pod klasztor Gergeti.
Droga jest naprawdę ciężka.
Reduktor, 4x4 i automatyczna skrzynia biegów wydają się niezbędne.
Trasa jest bardzo techniczna i ze zwykłą skrzynią można by dobrze
spalić sprzęgło, lub chcąc tego uniknąć jechać i na przykład
uszkodzić miskę olejową. Trochę wysiłku to pochłonęło ale i
dało niezłą zabawę.
Ustawiamy auto w miejscu gdzie planujemy zostać do rana i idziemy w góry w kierunku Kazbeka.
Ustawiamy auto w miejscu gdzie planujemy zostać do rana i idziemy w góry w kierunku Kazbeka.
Droga jest stosunkowo łatwa i lekka a
widoki powalające. Gdzie się człowiek nie obróci - góry,
wielkie góry!
Jak się okazało, to był początek
ciężkich doznań termicznych. Wiatr w nocy rozpędził się na
dobre, wiało sądzę, że w granicach 80 km/h, ruszało całym
samochodem jak na morzu, głośno świstało dookoła. Korki do uszu
pozwoliły zasnąć choć na chwilę. Do tego temperatura... Miuns
dwa. No lekko nie było!
Wyjeżdżamy z Kazbegi na południe.
Po drodze skręcamy jeszcze w lewo i
odwiedzamy Jutę. Jest tam bardzo wysoko położony kemping z
bajecznymi widokami. Jemy śniadanko – puri (chleb) z miodem i
serem górskim.
Delektujemy się jeszcze widokami i
ciśniemy w kierunku Kutaisi.
Sposób poruszania się po gruzińskich
drogach wszedł nam już w krew i jeździliśmy tak jak wszyscy,
czyli na trzeciego, na czwartego, wyprzedzanie na ciągłych itp.
Ogólnie rób ta co ta chceta. Tak samo oczywiście jeździ policja
:)
Mijamy Kutaisi i jedziemy w kierunku
Zugdidi. Kilkadziesiąt kilometrów za miastem mamy awarię-
skończyły nam się klocki hamulcowe. Samochód nie lekki, bo dobre
dwie tony, automatyczna skrzynia biegów, czyli jest co hamować.
Wykonujemy telefon do właściciela i uzyskujemy informację, że
musimy wrócić do Kutaisi i tam dostaniemy auto na wymianę.
Wracamy do miasta i dostajemy darmowy
nocleg z racji nieprzyjemności jakie nas spotkały. Bierzemy
prysznic i lecimy na miasto.
O ile w ciągu dnia w mieście nic się
nie dzieje, o tyle wieczorem wszyscy młodzi ludzie wychodzą na
ulicę i miasto żyje! Trafiamy na koncert kapeli rockowej na moście,
wszyscy rozmawiają, tańczą, bawią się, jest niesamowity klimat!
Później idziemy do naszej ulubionej restauracji na chinkali i
piwko. W drodze powrotnej na ulicy dziewczyny częstują nas domowym
chaczapuri. Było najwspanialsze jakie jadłem!
Wracamy do hostelu, padamy bezsilnie na
łóżku w poprzek, w ubraniach i budzimy się rano.
Kolejnego dnia ruszamy w kierunku w
którym zawróciliśmy z zepsutym autem.
Mieliśmy w przewodniku zaznaczoną
miejscowość Tsaishi, która według przewodnika słynie z gorących
źródeł. Stwierdziliśmy, że chętnie wymoczylibyśmy kości w
takich basenach, tym bardziej, że temperatura była już w granicach
30 stopni. Kierujemy się za znakami na nasze „baseny”. Na
miejscu jesteśmy delikatnie zaskoczeni... Nasze gorące źródła
wyglądały tak:
Po "kąpielach" jedziemy w kierunku
Mestii. W Zugdidi na wjeździe do miasta, jemy pyszne Adżari w barze
oklejonym reklamami Pepsi. Najedzeni ruszamy w góry.
Droga wije się przez ponad 150 km nad
konkretnymi przepaściami. W zasadzie granica błędu jest bardzo
cienka- zagapisz się, lecisz w dół i po tobie... Do dziś wielu
Gruzinów uważa, że tej drogi na trzeźwo przejechać się nie da.
To potęguje ilość wypadków. Przy drodze stoją kapliczki
wzniesione na cześć tych, którym do Mestii dojechać się nie
udało i spadli w przepaść. W kapliczkach postawiona jest butelka
czaczy i przepojka. Kierowa może się zatrzymać i napić na cześć
zmarłego. Co też się stosuje :)
Mieliśmy dylemat czy jechać o
Uschgulli. Po zasięgnięciu informacji, że odcinek 50 km zajmuje
znającym ją na pamięć miejscowym cztery godziny w ciężkim
terenie, odpuściliśmy.
Mestia jest pięknym miasteczkiem które
nie zostało jeszcze skomercjalizowane w przesadnym stopniu.
Charakterystycznym elementem miasta są liczne wierze obronne, w
których ludzie mieszkali i bronili się przed najeźdźcami. Główne
ulice są powiedzmy normalne i cywilizowane. Wystarczy jednak wejść
w dowolną boczną i ukazuje nam się prawdziwa Gruzja. Stare domy,
bite drogi, świnie, kury i cały inwentarz spacerujący po
uliczkach. Faceci siedzą sobie w cieniu, piją piwko, w uliczkach
stoją stare rosyjskie ciężarówki a w tle widać wielkie ośnieżone
szczyty – klimat jak pieron!
Idąc ulicą poczuliśmy zapach świeżo
pieczonego chleba. Bez chwili zawahania skręciliśmy w uliczkę z
której niosła się owa woń i trafiliśmy do domowej piekarni.
Okazało się, że właścicielka prowadzi również agroturystykę i
wynajmuje pokoje. Poprosiliśmy o pokazanie warunków i bez chwili
namysłu zostaliśmy i zapłaciliśmy z góry za dwie noce. Wewnątrz
panowała typowo gruzińska, domowa atmosfera. W połączeniu z
troskliwą, przemiłą właścicielką i zapachem świeżego chleba
tworzyło to cudowną całość.
Wzięliśmy z Polski kilka buteleczek
naszych smakowych wódek (tzw. bączków), więc stwierdziliśmy, że
damy naszej gospodyni dwie do spróbowania.
Pani tak bardzo ucieszyła się z
prezentu, że zaprosiła nas do siebie do domu, zlała dzban wina z
domowego składu, nakroiła co tylko miała w lodówce i tak oto
trafiliśmy na małą gruzińską suprę. Mnie mianowano tamadą
(mężczyzna wznoszący toasty na takich prawdziwych domowych
imprezach, prowadzący całe przedsięwzięcie i polewający
gościom), więc moim łamanym polsko – rosyjsko – słowackim
językiem ambitnie wymyślałem coraz to nowe toasty. Chwilę tam
posiedzieliśmy i lekko zrobieni tym przepysznym winem udaliśmy się
w kierunku pokojów. W drodze spotkaliśmy jeszcze czwórkę miłych
Polaków, z którymi też lekko poprawiliśmy suprę.
Przed całą imprezą rozmawialiśmy
jeszcze z panem piekarzem, którego też obdarowaliśmy Żóbrówką.
Pan również poczuł się zobowiązany i zaprosił nas wieczorem na
oglądanie produkcji chleba. Byliśmy świadkami formowania chleba i
przyklejania go do ścianek tradycyjnego pieca chlebowego. Swoją
drogą ten chleb był cudowny!
Rano koło 8 wyruszyliśmy na
całodniowy trekking w kierunku jezior. Jeśli ktoś by się wybierał
na taką wycieczkę z rana, to zakupy polecamy zrobić dzień
wcześniej, ponieważ wszyscy w Gruzji dość późno zaczynają
dzień i sklepy otwierają dopiero przed 9.
Droga prowadzi częściowo przez las,
przecina kilka górskich potoków z krystalicznie czystą wodą,
później maluje się przez bajeczne łąki na których pasą się
konie i krowy. W tle prężą się potężne, ośnieżone szczyty. Im
wyżej wychodzimy, tym więcej gór wyłania się na horyzoncie.
Później las się kończy i dochodzimy
do sporych pokładów śniegu. Połączenie jest ciekawe, bo pod
stopami mamy kilku metrowe warstwy śniegu a temperatura oscyluje w
granicach 30 stopni.
Idziemy bez koszulek i opalamy się. W związku z tym wyszły wieczór dość poważne problemy, bo oczywiście któż by używał kremów z filtrem... No a od śniegu opala mocno. Bardzo mocno!
Idziemy bez koszulek i opalamy się. W związku z tym wyszły wieczór dość poważne problemy, bo oczywiście któż by używał kremów z filtrem... No a od śniegu opala mocno. Bardzo mocno!
Kontemplujemy widoki i schodzimy do
miasta. Wieczór spędziliśmy raczej na cierpieniach związanych z
piekącą skórą niż zwiedzaniu okolic.
Rano wyjeżdżamy z powrotem w kierunku
Kutaisi. To ostatni dzień naszej podróży.
Po drodze zwiedzamy jeszcze Zugdidi i
sprawdzamy czy przypadkiem przez dwa ostatnie dni nie popsuło się
nasze chaczapuri adżari.
Później po drodze zajeżdżamy
jeszcze do nadmorskiej miejscowości Ureki. Są tam magnetyczne
plaże, które cechują różne właściwości lecznicze i które
podczas burz przyciągają pioruny. Na plaże nie zaleca się
wchodzić z jakimkolwiek sprzętem elektronicznym.
Plaże są raczej brudne. Bardzo
brudne... Podobno w lepszym stanie utrzymywane są te bliżej Batumi
i w bardziej turystycznych miejscowościach. Kąpieli w morzu już
sobie odmówiliśmy z uwagi na naszą podrażnioną skórę.
Późnym popołudniem docieramy do
Kutaisi. Zostawiamy samochód, pakujemy rzeczy, bierzemy prysznic i
idziemy jeszcze na ostatnią wycieczkę po mieście. Mamy plan najeść
się do oporu naszych ulubionych gruzińskich potraw. Plan zostaje
zrealizowany w 100%.
Samolot mieliśmy przed 5 rano, więc
chcieliśmy koło północy pojechać na lotnisko i tam już poczekać
na odprawę do rana. Wieczór mieliśmy się rozliczyć za samochód
i koło 22 spotkać z właścicielem. Zaznaliśmy jednak czegoś co
Marcin Meller opisał w swojej książce – Georgian Maybe Time :)
Gruzińska punktualność pozostawia wiele do życzenia. Gość
dotarł dopiero koło 2 w nocy. Ale za to my mieliśmy darmowy nocleg
na kanapie.
Na lotnisko docieramy przed czwartą.
Robimy jeszcze zakupy w sklepie bezcłowym i czekamy na otwarcie
bramek.
Żal... Bardzo żal wylatywać. Ale
oboje wiemy, że wrócimy tutaj najszybciej jak to będzie możliwe!
Podsumowanie.
Oboje zakochaliśmy się w Gruzji. To
nie ulega żadnej wątpliwości.
To miejsce zupełnie inne niż Europa.
Tam jeszcze wszystko zostało po staremu. Czas płynie wolniej,
ludzie nie biegną nigdzie w dzikim pędzie, spotykają się,
rozmawiają, ucztują - żyją.
Powoli wszędzie widać napływy
europejskiej czy amerykańskiej cywilizacji, ale to jeszcze nie jest
ten nasz świat. Ciężko jest to opisać, ponieważ trzeba tego
zaznać. Europa po pewnym czasie staje się wszędzie podobna, nie
chce się już kolejny raz jechać do takiego cywilizowanego kraju.
Tutaj wszystko jest inne. Sprzedawcy na targu chyba dalej nie wiedzą
co to jest sanepid. Surowe mięso wisi na hakach na straganie,
podobnie kury, sery, ryby. Raczej nikt z tego powodu nie choruje.
Jeżeli chodzi o ceny, to jest podobnie
jak w Polsce, może nawet trochę taniej. Jedzenie w sklepach i
restauracjach kształtuje się na niemal identycznym poziomie
cenowym. Paliwo kosztuje około 4 zł za litr. Wszyscy tam poruszają
się autami z dużymi pojemnościami i w zdecydowanej większości
benzynowymi.
Noclegi to koszt w granicach 40 zł od
osoby.
Policja na drogach jest, ale raczej nie
używają takiego wynalazku jak radar. Nie wiem nawet czy wiedzą co
to jest. Ruch uliczny to niewątpliwa atrakcja tego kraju. Prędkości
i znaki są mocno umowne. Jak już człowiek wpadnie w ten rytm, to
podoba się nawet bardzo :)
Niejednokrotnie jadąc w obszarze
zabudowanym 100 km/h widzieliśmy radiowóz (bez żadnych sygnałów
uprzywilejowania) który wyprzedzał przy prędkości około 140 km/h
na podwójnej ciągłej i przejściach dla pieszych. Chociaż jak już
napisałem na początku, to w zasadzie nie wiem po co w ogóle
namalowali te zebry... Luz blues.
Bardzo łatwo można dostać się w
zasadzie wszędzie marszrutkami (lokalnymi busikami). My nie
korzystaliśmy, bo mieliśmy własny samochód, ale na pewno jest to
tańsza opcja.
Wyjeżdżając do Gruzji wystarczy
kupić dolary lub euro. Na miejscu jest bardzo dużo kantorów.
Dla chcącego nic trudnego – sądzę,
że tygodniową wycieczkę po Gruzji można już zrealizować za
nieco ponad 1000 zł za wszystko. Podoba się? Do dzieła! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz