Grecja 2018




Tym razem wypadło, że pasowałoby nam odwiedzić Grecję. Bo i parę przymiarek do tego kierunku już było i z pewnych względów inne destynacje odpadły. Termin wrześniowy też był jak najbardziej odpowiedni, więc nie pozostało nic innego jak tylko pojechać.
Postanowiliśmy skorzystać z pomocy naszego busa i oszczędzić sobie cudownych doznań w postaci 3000 km dojazdówki po węgierskich i serbskich autostradach. Przyjemności jakiejkolwiek brak i szkoda na liczniki motocykli nabijać puste kilometry. Poza tym ja już tradycyjnie przed wyjazdem byłem chory, miałem zawalone gardło i antybiotyk wisiał na włosku. Zatem auto było zbawienne.

Pierwszego dnia w sobotę wyjechaliśmy po mojej pracy, czyli o 13. Dojechaliśmy do znanego nam i opisywanego w poprzednich relacjach kempingu Oasis Tanya przy granicy węgiersko - serbskiej. Na przywitanie welcome drink z właścicielami, godzinka miłych rozmów i do spania, bo rano trzeba ruszyć wcześniej na granicę.


Rano wstajemy o 6, chwilę przed wschodem słońca. Zwijamy namiot mokry od rosy jak po dobrej ulewie i pędzimy przed siebie. Granica przechodzi gładko, po drugiej stronie jesteśmy chyba po 10 minutach. Wybraliśmy jednak małe przejście Tompa, ponieważ na tym dużym autostradowym bywają ogromne kolejki. Niemiec na kempingu mówił, że dzień wcześniej stali 3 godziny. Na granicy stały schemat - dwóch celników prosi o otwarcie paki i rozlega się "WOW" na dwa głosy :) Na każdej granicy jest tak samo jak wieziemy dwa motocykle i dużo bagażu upchane na najmniejszym Transicie.
Cały dzień upływa pod znakiem autostrady. Widoki w sumie też marne, więc nie ma o czym pisać.
Trochę rozrywki dostarcza nam jednak granica serbsko - macedońska. Tam kolejka była już nieco większa, jednak już po nieco ponad pół godziny jesteśmy w Macedonii, paszporty i dokumenty nam oddali i nagle jakiś inny celnik, który chodził sobie dalej za budkami zatrzymuje nas i prosi o dokumenty samochodu. Bierze dowód rejestracyjny, zieloną kartę i pokazuje, że jest wpisane C jak CARGO, czyli auto ciężarowe. Oddaje dowód i zawraca nas na granicę serbską po dokumenty celne i generalnie nie wiadomo o co mu chodzi. W drugą stronę jest jednak kolejka na dobrą godzinę. Celnik twierdzi, że musimy tam jechać autem, żeby Serbowie je sprawdzili i na jakiejś podstawie te dokumenty wystawili. Podjechałem kawałek pod prąd i stwierdziłem, że mam ich gdzieś. Zostawiliśmy samochód na środku drogi i poszliśmy pieszo. Pomiędzy budkami przekraczamy granicę i znów jesteśmy w Serbii. Nikt sobie z tego nic nie zrobił a my na czarno przekroczyliśmy granicę :) No i chodzimy od budki do budki pytając w sumie nie wiemy o co. Trafiamy w końcu do kolejki dla ciężarówek i pan bez problemu wystawia nam kwitek, że jedziemy pustą ciężarówką. Wracamy na granicę macedońską boczkiem, bez kolejki, dajemy kwitek, dostajemy jakiś inny i lecimy dalej.
Trzy godziny później dojeżdżamy do Campingu Rino w Strudze koło Ohrydu.
Hasło reklamowe brzmi Rino - feel like home i zawsze na przywitanie biegną z rakiją i kawą :) No jak się tutaj nie czuć dobrze...



Z właścicielami ustaliliśmy wcześniej, że możemy zostawić nasz samochód na dwa tygodnie  i stamtąd ruszamy na nasze wielkie greckie wakacje.
Na kempingu spotykamy kilka ekip wracających ze Złombola. Zgadujemy się z jedną z nich jadącą dużym Fiatem i opowiadają nam jakie przeszukanie zafundowali im albańscy celnicy. Rozebrali dosłownie cały samochód, sprawdzali zawieszenie na podnośniku, trzaskali drzwiami (czy nie odpadną w takim starym aucie czy co?), przeszukali wszystkie torby, portfele, wkładali oblizane paluchy do pamiątkowych przypraw z Grecji sprawdzając czy to nie narkotyki. Na koniec jeden z nich wyjął puszkę piwa którą znalazł w jednej z toreb, otworzył w budce celniczej i wypił do nich na zdrowie patrząc jak wszystko pakują na szybko do samochodu. Dzicz! My tą granicę mieliśmy jutro rano przekraczać jadąc do Grecji.
Na kolację jemy po raz kolejny pizzę kukurydzianą wytwarzaną w Rino wg ich pradawnej receptury, pijemy piwko i idziemy spać.

Rano wstajemy znowu wcześniej, bo przed nami dwa przejścia graniczne. Teraz już na motocyklach.
Niniejszym zaczynamy motocyklową podróż po Grecji :)
Wspomniana wcześniej granica przechodzi gładko. Do przejechania przez Albanię mieliśmy około 100 km do przejścia albańsko - greckiego.
Ciekaw byłem jak odbiorę Albanię odwiedzając ją po raz kolejny a mając głęboko w głowie wspomnienia których doświadczyliśmy rok temu. Ciężko jest nie robić sobie kolejnych uprzedzeń słysząc opowiedzianą wcześniej relację. Ten kraj bardzo mocno się rozwija, budują nowe drogi, całą infrastrukturę, ale mentalność ludzi zostaje. Wiadomo, że wybrzeże jest zupełnie inne, bo tam już żyją za pieniądze przywiezione z różnych stron świata i inaczej traktują przyjezdnych. W górach Albanii jest inaczej. Tam odnosi się wrażenie, że tą turystykę państwo im niejako narzuca a oni nie chcą widzieć u siebie obcych. Przejeżdżając przez małe wioski w górach (bo oczywiście Garmin motocyklowy nie potrafi poprowadzić główną drogą, tylko wyszukuje super tras dla motocykla :) nie widać entuzjazmu na twarzach tych ludzi, dzieci nie machają, nie cieszą się jak w innych miejscach. Nie chcę nikogo obrażać i oceniać, ale ja się tam czuję źle i obco. Mam wrażenie, że to się dalej wszystko rządzi swoimi restrykcyjnymi zasadami z prawem vendetty na czele.

Na przejściu z Grecją postanawiamy wyprzedzić całą dość dużą kolejkę i próbujemy się wcisnąć między samochody. Po kilku autach w końcu jedno nas wpuściło za co serdecznie podziękowaliśmy. Miła pani celniczka wypuszcza nas z Albanii a na granicę grecką już z daleka macha nam jakiś gość, żeby podjechać do pustego okienka dla autobusów, gdzie odprawiają nas w 8 sekund.
Tak więc jesteśmy w Grecji.

Tutaj klimat zmienia się od razu. Pierwszym przystankiem jest miasteczko Kastoria.
Zajeżdżamy na stację benzynową napoić nasze konie i napić się kawy. Od razu wszyscy się uśmiechają, są uprzejmi, wyluzowani. Wszystko miło i przyjemnie. Widać to słynne greckie podejście do życia. Południowy luz. Czuję się od razu swojsko i bezpiecznie.
Uderzają tylko ceny na dystrybutorze - paliwo prawie 7 zł!
Widzimy dość dużo motocykli poruszających się szczególnie wokół miasteczek. Głównie to oczywiście skuterki i małe motorki, ale jest też sporo większych pojemności. Wszyscy jak jeden mąż w koszulce i bez kasku. Rzadko kiedy widać, żeby ktoś chronił głowę. O kurtce już nawet nie wspominam.

Północna część Grecji to widoki stosunkowo monotonne, choć brzydko nie jest.
Na drogach pustki. Raz na czas mija nas jakiś samochód, wyprzedzamy jeden na 20 km.


Jedziemy trasą w kierunku miejscowości Teraida i jeziora nad którym jest położona. Krajobrazy już trochę ciekawsze.



Tuż za mostem wyprzedza nas radiowóz na sygnale a w zasadzie każde auto z którym się mijamy miga światłami a kierowcy machają, żeby zwolnić. Jedziemy i tak powoli, bo rozglądamy się dookoła, ale zwalniamy jeszcze bardziej.
Kilka zakrętów dalej na poboczu stoją dwa radiowozy i policjanci machają, żeby zwolnić.
Na środku ostrego zakrętu stoi ciężarówka, kierowca stoi nieruchomo oparty o kabinę z miną, która mówi wszystko. W rowie leży roztrzaskany na strzępy motocykl. Ktoś przeszarżował na zakręcie i uderzył w przednie koło ciężarówki jadącej w przeciwnym kierunku. Motocyklista zapewne zginął na miejscu.
Jadąc tymi krętymi drogami w oczy od razu rzucają się kapliczki na zakrętach. U nas stawia się krzyże, tam kapliczki. Podobnie jak  Gruzji. Nic by w tym nie było dziwnego, gdyby nie fakt, że na niemal każdym zakręcie tych kapliczek jest po dwie, trzy. Rzadkością są zakręty bez kapliczek. Poraża ilość osób, które giną tam na drogach.


Przez góry zmierzamy w kierunku wybrzeża i miejscowości Leptokaria.
Jedziemy obok świętej góry Olimp, choć nawet na zoomie żadnych bogów na szczycie nie widzieliśmy. Za to widoczki ładne :)


Wąskimi dróżkami zjeżdżamy w kierunku morza. Jak tylko między drzewami zobaczyliśmy wielki błękit, od razu na ustach pojawił się uśmiech od ucha do ucha.




Wiedzieliśmy, że chcemy już dzisiaj zakończyć dzień, ponieważ było po 16 a wąskie kręte dróżki dały nam się już we znaki.
Wjechaliśmy do miejscowości Leptokaria, która okazała się niemal wymarła. Był początek września a tam już wszystkich wywiało. Życie w miarę normalnie toczyło się jedynie przy wybrzeżu. Dalsze uliczki były puste. Z tego akurat powodu nie narzekaliśmy. Strach pomyśleć, co tam się musi dziać w lipcu i sierpniu. Jemy szybkiego souvlaka i jedziemy parę kilometrów dalej szukać kempingu.
W miejscowości Paralia Penteleimonos jest ich chyba z dziesięć. My wybieramy ten o nazwie Arion.
Generalnie wszystkie wyglądały z zewnątrz tak samo. Ktoś wydzielił działki na równe wzdłuż wybrzeża i powstały tam kempingi i hotele. Różnią się pewnie sanitariatami i standardem. U nas było bardzo przyzwoicie. Cena za kemping dla dwóch osób to 23 euro.


Po rozłożeniu namiotu biegniemy czym prędzej do morza. Woda jest obłędnie ciepła. Cieplejszej zaznałem tylko na basenach termalnych.
Wieczorem idziemy "na miasto" w poszukiwaniu kolacji. Miastem ciężko to nazwać, ponieważ generalnie jest to miejscowość powstała chyba głównie pod turystów. Pełno tam wszelkiej maści hoteli i pensjonatów goszczących "ollinkluziwów". Tych od razu rozpoznajemy kupując wodę mineralną w sklepie, ponieważ pan Polak wszedł i pół krzykiem do pani ekspedientki mówi: KASZTANY, KASZ_-  TAA - NYY. Jak Cię nie rozumieją, to mów głośniej. Dużo ludzi wierzy, że to działa :) Pani na szczęście wiedziała o co chodzi i przyniosła z półki prażone kasztany.

Wybieramy najmniej rzucającą się w oczy rodzinną knajpkę, gdzie zamawiamy sałatkę grecką i souvlaka. Gwoli wyjaśnienia - souvlak to taki grecki szaszłyk. Wieprzowy albo drobiowy. Ja zamawiałem to zawsze w formie Souvlak Pita, czyli podany w puszystej picie z pomidorem, czerwoną cebulą, sosem tzatziki i frytkami. Gdzieniegdzie występuje jeszcze z gyrosem, takim kebabowym. Tyle tylko, że tam na tego kija do wędzenia są nabite kawały mięsa a nie mortadela jak u nas.
Porcja sałatki którą dostajemy przerasta nasze najśmielsze oczekiwania. Jest ogromna.
Kasia już była w Grecji i z tego co kojarzyła, jest to taka porcyjka dla jednej osoby. Tutaj Pani dorzuciła pieczarki z grilla, bakłażana i trochę innych składników. Była przepyszna!
Souvlak kosztował 2,3 euro, sałatka 8 a piwo 2,8.



Rano wstajemy standardowo o 7 i zbieramy się do drogi.
Jedziemy przez Larissę i Lamię w kierunku na Amfisę.
Jak już kiedyś wspomniałem, Garmin motocyklowy zawsze dba o atrakcje i w zasadzie nigdy nie prowadzi taką trasą jak na przykład dla Googla jest oczywista. Zawsze wrzuci w jakąś boczną, ciekawszą drogę, przeciągnie przez środek miasteczka ścieżką szeroką na metr trzydzieści i znajdzie najbardziej kręte trasy jak to tylko możliwe. I chwała mu za to! Niestety w takich miejscach nie robi się zdjęć, tylko jedzie i ogląda.
Droga do Lamii wyglądała tak trochę swojsko. Trochę takie nasze te pagórki. Niby nic, ale nawet ładne.


Za Lamią zaczęły się trochę wyższe góry i pojawiły pierwsze urokliwe górskie wioski.
Tak mi się ta nazwa zapamiętała i nawet teraz po powrocie pisałem ją z głowy.
Wszystko przez Lamię Reno z "Archeo" - młodzież nie pamięta :) Seksmisja...






Skręcamy następnie na drogę 48 i wjeżdżamy do pięknego miasteczka Delphi.
Zawieszone jest ono na zboczu góry. Znajduje się tam również znane stanowisko archeologiczne, ale z racji na temperaturę w granicach 30 stopni i pełen strój motocyklowy, nie jesteśmy zbytnio zainteresowani. Pijemy jedynie kawę na tarasie zawieszonym nad przepaścią.






Jedziemy dalej w kierunku drogi nr 3. Ładne, górskie widoki cieszą oko jeszcze przez jakieś 20 kilometrów, później już bardziej płasko i monotonnie.
Po drodze zatrzymujemy się w jednym z tranzytowych, nieturystycznych miasteczek w poszukiwaniu jedzenia.
Wybieramy małą, skromną restauracyjkę w której jedzą miejscowi. Starszy pan nie zna żadnych słów w języku w którym moglibyśmy się dogadać. W Grecji używa się również innej czcionki, więc my nie jesteśmy w stanie rozszyfrować czegokolwiek z menu. Pan zabiera nas do kuchni i w garczkach pokazuje co ma. Wszystko wygląda na domowe jedzonko. Kucharz pokazuje około pięć dań z których zostało po pół porcji, bo wszystko już się sprzedało. Prosimy więc wszystkiego po trochę, żeby spróbować. Takie też zamówienie otrzymujemy. Było całkiem smaczne, choć szału nie robiło.
Chwilę później pan przyniósł paragon i wsunął pod popielniczkę. Wystawała stamtąd kwota 18 euro. Komentujemy, że dość drogo jak za takie resztki i małe porcyjki, ale niech mu będzie. Kończyłem jedno z dań i spoglądając na rachunek dostrzegam, że jest tych świstków kilka. Z sercem w przełyku biorę paragony i okazuje się, że gość osobno nabił jeszcze sałatkę, chleb, wode itd. Wszystkiego nazbierało się 32 euro! Zgroza i skandal! Chłop nas zrobił jak kiedyś babcia w Albanii w górach. Zobaczył turystów i stwierdził, że może nas skroić jak go tylko fantazja puści. Kolejna nauczka - nie zamawiać tam gdzie nie widzimy menu i cen.


Tego dnia mieliśmy w planie dojechać do miejscowości Alkiona, ponieważ tam znaleźliśmy przyjemny kemping. Zjeżdżamy więc z głównej drogi i wybrzeżem kierujemy się do naszego miejsca docelowego.



Wszystkie mijane przez nas miejscowości były praktycznie puste.
W zatoczce widocznej na powyższym zdjęciu na plaży było może 20 osób na odcinku kilometra.
Kiedy dojechaliśmy do naszego miasteczka, okazało się, że tam już nie ma nikogo i niczego. Kemping co prawda okazał się czynny, ponieważ Pan mieszkał na jego terenie, ale w promieniu 20 kilometrów nie było niczego. W miasteczku była otwarta jedna knajpa w której dwóch miejscowych grało w karty i to by było na tyle. Żadnego sklepiku, tawerny. Nic... Wyglądało to nawet trochę strasznie. Jak Prypeć koło Czarnobyla. Wszyscy uciekli.
W sumie w niczym by nam to nie przeszkadzało, ale nie mieliśmy nawet butelki wody, nie mówiąc już o jedzeniu.
Podejmujemy decyzję, że przejeżdżamy góry i jedziemy w kierunku Koryntu. Tam też były jakieś kempingi i liczyliśmy, że po drodze zaopatrzymy się w prowiant. Nie było nam to na rękę, ponieważ było już po zachodzie słońca.
Godzinę później wjeżdżamy do miasta Korynt. Kupujemy przezornie dwie butelki wody i jedziemy na kemping znaleziony na Google Maps. Po drodze przejeżdżamy charakterystyczny punkt miasta, czyli kanał koryncki. Na żywo na prawdę robi wrażenie. Jest ogromny! Aparat oczywiście tego nie oddaje, ale sam fakt, że jego głębokość od lustra wody to 79 metrów, działa na wyobraźnię.


Nocujemy na kempingu Isthmia Beach, który okazuje się bardzo przyjemny. Płacimy niecałe 20 euro. Na terenie jest mini market a zaraz za bramą parę restauracji. My już dzisiaj limit żywieniowy wyrobiliśmy a nawet znacznie przekroczyliśmy, więc dzień kończymy jedynie zupą chmielową. Ta z kolei wszędzie kosztuje średnio 1,2 - 1,5 euro za butelkę. Oczywiście mowa o sklepach. W restauracji trzeba liczyć 2,5 - 3 euro.


Rano budzik dzwoni jak co dzień - o 7.00.
Zbieramy manatki i jedziemy dalej na południe.
Dzisiaj mamy w planach dojazd do miejscowości Monemvasia.
Po wyjeździe z kempingu zatrzymujemy się w pierwszej piekarni w celu upolowania śniadanka.
Wybór jest na prawdę duży. Na słodko, na słono - co kto lubi. Dodatkowo w każdej dosłownie piekarence poraża ilość słodkości w postaci baklawy i jej podobnych.
My tym razem wybieramy słodkie smaki. Typowy dla Grecji sos a'la budyń/ masa waniliowa podany albo w cieście filo, albo w formie tarty. Pyszne to i można kupić wszędzie.
Ceny analogiczne do wszystkich w Grecji. Drożdżówka kosztuje średnio 2,3 - 2,5 euro.
Jak się okazuje, jest to w zasadzie również względnie najtańsza opcja porannego wyżywienia.
Chcąc kupić poszczególne składniki śniadaniowe w sklepie typu chleb, wędlina bądź ser i jakieś warzywo, wychodzi w najlepszym wypadku tak samo lub nawet drożej. A w piekarniach wszystko na ciepło i świeże.






Google i rozsądek pokazują trasę głównymi drogami przez Spartę, ale ufamy naszej nawigacji i jedziemy za jej wskazówkami.
Główną drogą dojeżdżamy do miasta Nauplion w którym tankujemy i jedziemy dalej w kierunku Paralio Astros.




Kawałek dalej kieruje nas w góry, gdzie jedziemy dobre paredziesiąt kilometrów nie mijając w zasadzie żadnej miejscowości. Drogi kręte, najdłuższe proste miały może po 500 metrów.
Normalnie bym się z tego bardzo cieszył. Nie wspomniałem jednak, że drogi w Grecji są dramatycznie śliskie. W skład asfaltu wchodzą okrągłe kamyczki, które wraz z użytkowaniem robią się jak polerowane. Jest to pewnie sposób na odporność dróg na wysokie temperatury, ponieważ koleiny prawie tam nie występują. Jednak kosztem przyczepności. Na dobrych, świeżych oponach na suchym asfalcie trzeba było mieć się zawsze na baczności. Strach pomyśleć jak tam się jeździ po deszczu! Trudno jest tam mówić o jakiejś większej przyjemności z jazdy. Było to raczej przemieszczanie się motocyklem ze stale spiętymi pośladkami.






Tak więc jechaliśmy przez te góry wąskimi, pięknymi dróżkami i za którymś z zakrętów w oddali wyłoniła się wciśnięta w zbocza wioska. Całkiem po przeciwnej stronie więc zrobiliśmy jakąś fotkę i pojechaliśmy dalej. Droga jednak prowadziła tak, że skrajem zbocza omijała wąwóz i po nawrocie zmierzała w kierunku owej wioski. Kilkanaście kilometrów dalej wjechaliśmy do miejscowości Kastanitsa. Jest to na prawdę urokliwa wieś pośrodku niczego. Zbudowana w większości z kamienia. Wjeżdża się kamienną drogą o szerokości maksymalnej dla średniego dostawczaka. Z każdej strony. Nie ma nawet możliwości przejechać jej większym kamperem.









Poszwędaliśmy się chwilę wąskimi uliczkami i skusiliśmy się na kawę u pani, która zagadywała nas już przy parkowaniu motocykli. Zatrzymaliśmy się na placu na którym były dwie (i chyba jedyne) restauracyjki / kawiarnie w całej wiosce.
Pani też ni w ząb nie znała słowa w żadnym obcym języku, więc też wzięła nas do kuchni. Lampka w głowie się zapaliła mając w pamięci wczorajszego dziada. Wybieramy jednak tylko ciasto domowej roboty i kawę, więc nie powinno być tragedii.
Grecja jest generalnie dramatycznie droga po przeliczeniu na złotówki, więc cały czas myśli się o tym co zamówić, żeby nie zapłacić kroci.
Babulka zażyczyła sobie na szczęście 7 euro, więc całkiem normalnie, ale przed otrzymaniem rachunku dostaję sms, który idealnie pasuje do sytuacji i całego wyjazdu :) Śledzą mnie chyba...


Dalsza droga do Monemvasii była w podobnych klimatach. Prowadziła przez dość wysokie góry. Po drodze mijamy kilka wiosek, jednak już nie tak klimatycznych jak Kastanitsa. Nie robiliśmy zdjęć, bo zaczęło mocnej kropić i uciekaliśmy przed chmurą. Jak tylko zjechaliśmy trochę niżej, od razu było słonecznie.







Dojeżdżamy do Gefiry - miasta położonego tuż przed Monemvasią.
Wiedzieliśmy, że w okolicy nie ma żadnego kempingu, więc chcąc dobrze zwiedzić starożytne miasto, musimy spać gdzieś obok. Ze znalezieniem noclegu nie było żadnego problemu. W pierwszym, lepszym hotelu pani zaoferowała nam pokój ze śniadaniem za 40 euro, więc bez zastanowienia zostaliśmy. Szybko przebraliśmy się w cywilne ubrania, po drodze zjedliśmy po souvlaku i poszliśmy zwiedzać wyspę.



Cóż to jest ta Monemvasia?
Jest to wyspa nazywana greckim Gibraltarem. Ma długość około kilometra i szerokość  granicach 300 metrów. Kiedyś w naturalny sposób była połączona z lądem wąskim przesmykiem, jednak po trzęsieniu ziemi prowadzi do niej most. Na południowo- wschodniej części wyspy znajduje się niezwykle urokliwe XIII wieczne miasteczko otoczone murami ochronnymi. Początki zasiedlenia wyspy sięgają VI wieku, kiedy to zaczęło powstawać tzw. górne miasto, znajdujące się na górze charakterystycznego płaskowyżu. Dolne miasto jest w większości odbudowane po licznych trzęsieniach ziemi i jest atrakcyjne turystycznie. Możemy pochodzić po wąskich, kamiennych uliczkach i zaglądać w każdy kąt. Dla bardziej zamożnych turystów znajdzie się także spora ilość hoteli, jednak ceny zaczynają się powyżej 120 euro. Górne miasto to już w zasadzie ruiny, ponieważ jego odbudowa pochłonęłaby porażające sumy z racji położenia i trudności w dostarczaniu materiałów. Odbudowano część górnych murów i kościół Agia Sofia.
Do miasta wstęp jest możliwy tylko pieszo, więc motocykl czy samochód parkuje się przed bramą miasta. We wrześniu było ciasno. Co jest w sezonie?














Po drodze do miasta wstępujemy na cmentarz. Od jakiegoś czasu lubimy odwiedzać miejscowe nekropolie. To też dużo mówi o lokalnej kulturze.
W Grecji generalnie wszystkie cmentarze są w podobnym stylu - nagrobki zbudowane są z białego kamienia, na jedną nutę. Nie ma jasnych, ciemnych, czerwonych, zielonych marmurów przeplatanych lastriko jak u nas. Jeden styl. Ale ten cmentarz był inny. Malutki, cichy, wciśnięty w górę jak samo miasteczko. Było sporo normalnych nagrobków, ale zdecydowanie więcej kamiennych "skrzyneczek" z prochami, położonymi pod krzyżem, albo ułożonymi jedna na drugiej. Były podpisane na pokrywach lub bokach. Zauważyć też można było te zrobione ze stali nierdzewnej i podpisanych markerem. Zapewne nie każdego stać tam na drogi wyrób z kamienia. W kilku kryptach były też zwyczajnie włożone worki lub reklamówki. Sam nie wiem czy z prochami?! Chyba tak...
Klasyczne nagrobki miały zrobione takie małe gablotki w których włożone było zdjęcie zmarłego w ramce a często także różne smakołyki jak chałwa czy chrupki. Jak za życia się chodziło do dziadka na łakocie, tak i po śmierci wspominamy go nad grobem żując smaczną chałwę. Ma to sens...





Następnego dnia kierujemy się na zachód Peloponezu.
W pobliżu miejscowości Githio zjeżdżamy z głównej drogi i idziemy przyjrzeć się z bliska wrakowi statku Dimitrios. Uprawiamy przy tym widowiskowy plażing motocyklowy, wzbudzając politowanie ludzi wokół.





Jedziemy dalej kierując się na sam dół "środkowego palucha" Peloponezu. Mieliśmy w planie objechać go dookoła, co też uczyniliśmy.
Tam też zaczęły się na prawdę piękne widoki. W mojej opinii to najpiękniejsza część Peloponezu.
Jedziemy krętymi drogami wzdłuż wybrzeża. Góry dookoła dość pokaźne i schodzą do pięknej, granatowej wody.
Pojawia się coraz więcej wiosek z charakterystycznymi dla tej części kraju wieżami.
Podobną zabudowę pamiętam z Gruzji i również bardzo mi się to podobało.
Tutaj również robi ogromne wrażenie, ponieważ piękny kolor morza przeplata się z surowymi zboczami i kamiennymi wioskami.
Piękne zatoczki na południu "palucha" pobudzają wyobraźnię. Tutaj wygrywają kamperowcy. Oni mogą się zatrzymać praktycznie gdzie chcą i zostać na noc. Namiotu nie ma tam gdzie rozbić, brak jest kempingów a nieliczne hotele, które zostały tam wybudowane, oferują nocleg za niebotyczne pieniądze. Cieszymy więc oczy ile możemy i jedziemy dalej.
Po drodze wjeżdżamy w chmurę deszczu. Widzieliśmy już z daleka, że zawisła ona w jednym miejscu i nie rusza się. Zjechaliśmy do przydrożnej knajpki napić się kawy i przeczekać. Po 40 minutach sytuacja nie zmieniła się ani trochę, więc postanowiliśmy jechać dalej. Przestało padać po paru kilometrach. Góry zadziałały jak ogrodzenie dla chmury i padało tylko w jednej miejscowości. A może tam tak zawsze? :)


















Późnym popołudniem trafiamy na kemping Kalogria w miasteczku Stoupa.
Kemping dość duży, położony 5 minut piechotą od miasteczka i plaży.
Cena standardowa - 23 euro. Miejsca mamy znów pod dostatkiem, ponieważ jest na nim może pięć kamperów. Bardzo przyjemne miejsce. Rozkładamy namiot i idziemy na spacer po miasteczku. To również taka typowo turystyczna wioska, ale całkiem przyjemna. Trochę psują wrażenie parasolki i leżaki rozłożone na dosłownie całej miejskiej plaży. Nie ma kawałka bez nich.
Wieczorem trafiamy jeszcze na pyszne souvlaki. Lokal zaraz obok kempingu. Były wspaniałe. Jedne z lepszych podczas tego wyjazdu.







Rano po wyjechaniu z kempingu rozglądamy się za jakąś piekarenką w celu znalezienia jedzonka. Udaje nam się to dopiero po jakiś 40 km, ale za to trafiamy do jednej z najlepszych piekarni. Wchodząc, nie wiadomo na co patrzeć. Tego jest tyle, że boli głowa! Tym razem wybieram drożdżówę z ciasta pączkowego, wewnątrz której była kiełbasa i ser feta. Ciekawe połączenie.




Jedziemy dalej do Kalamaty, którą postanawiamy obejrzeć z siodełek motocykli. To już trochę większe miasto w środku którego jest niezły kocioł. Obserwujemy niespieszne życie Greków i jedziemy dalej. Kierujemy się na południe do miasteczka Koroni. Jest to z kolei małe, przyjemne i kameralne miasteczko z wąskimi uliczkami nad którym znajduje się zamek. Przejeżdżamy całość, zatrzymujemy się na chwilę na górze i jedziemy do Methoni.






W Methoni znajduje się sporych rozmiarów forteca, która robi wrażenie.
Mieliśmy plan ją zwiedzić, więc zaparkowaliśmy motocykle, wzięliśmy kaski i kurtki w ręce i jak szybko ruszyliśmy, tak samo szybko zrezygnowaliśmy. Temperatura rzędu 34 stopni w cieniu dała o sobie znać już po paru minutach i zwyczajnie wymiękliśmy. Nie da się zwiedzać czegokolwiek w takich warunkach w takim ubraniu. Chyba, że jaskinie. Bo z tego zamku to by nas wynieśli na noszach po udarze słonecznym i odwodnieniu. Szybka fotka najeźdźcy i jedziemy dalej.



Po drodze zaliczamy jeszcze pyszny obiadek.
Na przystawkę chlebek do moczenia w oliwie. Jako danie główne wjeżdża sałatka grecka, mousaka i makaron z pesto. Palce lizać.
Wszystko podane do stołów wystawionych pod drzewkami na samym skraju portu.






Postanawiamy, że kończymy jazdę na dziś i resztę dnia poświęcimy na plażowanie i lenistwo.
Znajdujemy kemping Erodios w miejscowości Gialova i postanawiamy zostać tam na jedną noc.
Sam kemping oferuje wyższy standard, ma na swoim terenie sklepik i restauracje, ale daje mało prywatności z racji na wydzielone stanowiska dla każdego mieszkańca. Pracownik kempingu idzie z nami i pokazuje miejsca możliwe do rozbicia namiotu. Każdy patrzy z każdej strony. No ale na jedną noc, to nie ma problemu. Plaża przy kempingu jest taka sobie, więc siadamy na motocykl i jedziemy na Voidokilia beach - podobno perełkę okolicy.
Najlepiej do plaży dostać się od miejscowości Paleokastro, ponieważ można zaparkować tuż przed wejściem na plażę. Od strony kempingu trzeba było iść pieszo około pół godziny, bo dojazdu nie ma.
Sama plaża przyjemna, choć taka sopocka ;) Za to woda piękna i przejrzysta pomimo piasku.




Kemping położony jest w sumie pośrodku niczego i nie ma tam co robić, więc wieczorem postanawiamy podjechać do oddalonego 10 km miasta Pylos. Tam już jest sporo knajpek (i souvlaków), jest ładny port i przyjemne uliczki. Siedzimy tam mniej więcej do 22-giej i wracamy do spania.

Rano budzik dzwoni o 7.00.
Tego dnia jedziemy do miasta Kyllini i płyniemy na Kefalonię.
Droga na północ była nudna. Zrobiło się już płasko i nie było zbyt ciekawych widoków.
Po drodze skręcamy jeszcze w bok do starożytnej Olympii. Mieliśmy ochotę obejrzeć na szybko miejsce pierwszych igrzysk olimpijskich. Po zaparkowaniu motocykli przeszliśmy 10 minut w kierunku bramy, jednak bilet za 20 euro trochę nas odstraszył. Mieliśmy poza tym maksymalnie godzinę luzu do promu, więc sobie odpuściliśmy. Do tego upał ponad 30 stopni...




Z Olympii jedziemy prosto do portu, żeby zakupić bilety. Sprawdziliśmy wcześniej, że prom odpływa o 13.30.
Zastanawialiśmy się wcześniej jak ułożyć dalsze plany. Początkowo chcieliśmy płynąć na Zakynthos, tam spędzić jeden dzień i przepłynąć na Kefalonie. Tam z kolei mielibyśmy półtora dnia.
Finalnie wybraliśmy opcję dwu i pół dniowej Kefaloni, ponieważ Zakynthos jest bardziej płaskie i ma chyba mniej do zaoferowania niż sąsiednia, większa wyspa. Koszt biletu to 18 euro za motocykl i osobę tu i tam, więc chcąc zrobić objazdówkę z pierwszej wersji, jeszcze byśmy pomnożyli koszty. Poza tym chcieliśmy sobie już trochę odpocząć, ponieważ codziennie wstajemy o 7 rano i jedziemy praktycznie do wieczora. Jak już też wspomniałem jazda cały czas na napince spowodowanej śliskimi asfaltami, więc odległości niewielkie a zmęczenie znaczne.
W porcie kupujemy bilety i udajemy się do pobliskiej piekarni, żeby zjeść obiad.
Tym razem kusimy się także na trochę tych pysznych słodkości, które zawsze widzimy na wejściu do piekarni. No i cóż... Za to co widać na zdjęciu poniżej zapłaciliśmy prawie 16 euro. Takie tam są ceny..


Wracamy do portu, wjeżdżamy na prom. Przed nami prawie trzy godziny rejsu.




Po wjechaniu na wyspę wszystko wydaje się trochę inne. Niby to nadal Grecja, ale zawsze wyspy mają swój własny, niezależny klimat. I to się czuje. To samo czułem na Korsyce parę lat temu.
Góry jakieś takie inne, otoczenie, roślinność - ciekawie.
Prom dopływa do miasta Poros. Kemping znaleźliśmy w miejscowości Sami, oddalonej o jakieś 30 km. Generalnie na całej Kefaloni są tylko dwa takie oficjalne. Drugi znajduje się w Argostoli.
Na pokładzie miałem trochę czasu, więc na mapie wypatrzyłem, że prawdopodobnie da się wjechać na najwyższy szczyt Kefaloni drogą.  Postanowiliśmy to sprawdzić. Z Poros zaczęliśmy się wspinać na górę serpentynami w kierunku Digaleto a następnie Argostoli. W połowie drogi jest odbicie w lewo i faktycznie - da się dojechać na samą górę nową drogą asfaltową. Widoków w zasadzie stamtąd nie ma, bo wszystko porośnięte drzewami, ale góra zdobyta :)
Na szczycie można zostawić motocykl lub samochód i przejść się pieszo na faktyczny szczyt z którego są ładne widoczki.
Temperatura spada znacząco wraz ze wzrostem wysokości. Na szczycie było pewnie max 12 stopni. 







 Zjeżdżamy na dół i lecimy prosto do Sami na kemping. Nie widzieliśmy co będzie na miejscu a chcieliśmy zostać na trzy noce, więc mieliśmy nadzieję, że będzie jako tako.
Na miejscu było bardzo pozytywne zaskoczenie! Kemping był na prawdę ładny. Oczywiście pusty jak cała Grecja we wrześniu. Miejsca było co nie miara. Do wyboru mieliśmy jedną z ponad 300 działeczek. Wybraliśmy taką na której do dyspozycji było jak nic 20 pustych arów.  Co od razu rzuciło się w oczy to zieleń. Było bardzo dużo drzew i trawy, co generalnie w spalonej słońcem Grecji jest prawie niemożliwe na kempingach. Do dyspozycji mieliśmy także basen i dużo pięknych widoków. Cena standardowa - 23 euro za nasz komplet. Na prawdę dobre lokum!





Sami to małe miasteczko portowe (choć generalnie jedna z większych miejscowości na wyspie).
Życie lokalne i turystyczne odbywa się głównie wzdłuż wybrzeża gdzie znajduje się kilkadziesiąt restauracji różnego rodzaju. Większość z nich ma wystawione po drugiej stronie ulicy stoliki i tam też obsługują klientów. Część nawet nie miała stolików w restauracji, tylko samą kuchnię. Bo i kto niby chciałby siedzieć w lokalu jak przy morzu tak ładnie. Pogoda też sprzyja takiemu rozwiązaniu, ponieważ tam raczej za często nie pada. Znaleźliśmy oczywiście restaurację z souvlakami, która na szczęście miała w ofercie też inne dania, więc dało się pogodzić różne potrzeby żywieniowe.






Następnego dnia rano wyruszamy leniwie z zamiarem plątania się po wyspie, zaglądania w miarę możliwości w każdy kąt i ochładzania się w morzu co jakiś czas. Mamy na to generalnie dwa najbliższe dni a obszar jest stosunkowo mały, więc czujemy luz i brak pośpiechu. Wreszcie.
Jedziemy do Fiskardo obejrzeć miasteczko i przy okazji dowiedzieć się kiedy odpływają promy na Lefkadę, czyli naszą kolejną destynację. Po drodze mijamy kilka przyjemnych, małych zatoczek i ładnych widoków.





Z Fiskardo kierujemy się na południe i w sumie przypadkiem docieramy do Alaties beach.
Plaża miniaturowa, parking niewielki, mała knajpka. Za to widok, morze i wejście do wody jak z bajki. Jak później stwierdziliśmy, to dla nas najpiękniejsza plaża na całej wyspie.
Zasada jest prosta - w przewodnikach turystycznych promuje się tylko te wielkie plaże do których dojazd jest łatwy i ogólnodostępny. Parking dla tysiąca samochodów, knajpy, zaplecze itd. Tych małych promować nie mogą, bo by się tam ludzie pozabijali, albo w ogóle nie dojechali. Bo na naszej plaży parking był może na 30 samochodów. Zostajemy tam nieco ponad godzinę.



Kierujemy się następnie do miejscowości Asos.
Znajduje się tam wysepka podobna do Monemvasii. Generalne założenia były takie same, czyli starożytne miasto wybudowane na szczycie wyspy. Tutaj jednak po trzęsieniu ziemi w 1953 roku nie ocalało praktycznie nic. Pozostały tylko mury i jedna oryginalna brama wejściowa. Reszta to gruzy.
Tak na marginesie, owo trzęsienie ziemi było katastrofalne w skutkach dla całej Kefalonii. Wszystko co znajdowało się na wyspie zostało zrównane z ziemią. Wiele ludzi zginęło, reszta została bez dachu nad głową. Bezpowrotnie zniknęły także tego typu zabytki, starożytne miasta, twierdze. Warto o tym poczytać. Nie mają tam lekkiego życia. Ziemia trzęsie się regularnie.
Nowe Asos to miniaturowe miasteczko standardowo z restauracjami wzdłuż brzegu. Korzystamy z oferty jednej z nich, ponieważ jesteśmy bardzo głodni, a chcąc wyjść do góry na zamek, musimy się posilić. Decydujemy się na grillowane sardynki, które akurat były w menu jako danie dnia. To były jedyne ryby podczas całego wyjazdu. Bardzo smaczne. 7,5 euro za porcję.
Wszędzie pląta się cała chmara kotów. Jednemu dałem głowę sardynki i szybko tego pożałowałem, bo zaraz zleciało się piętnaście innych.
Po obiedzie ruszamy ścieżką do zamku. Droga zajmuje nieco ponad 20 minut. W takim skwarze nie jest to łatwe, ale trzeba się czasem poruszać. Kurtki i spodnie motocyklowe schowaliśmy w kufrach, więc nosiliśmy tylko kaski. Inaczej sobie tego nie wyobrażam. Wstęp jest bezpłatny. Na wejściu pan opowiada w formie regułki historię zamku z której co nieco się dowiadujemy i daje nam mini przewodnik. Sam zamek jak już wspomniałem to generalnie gruzowisko. Ocalało kilka pojedynczych resztek zabudowań. Jedyny budynek, który jest w całości, to więzienie, które zostało zbudowane po trzęsieniu ziemi i działało do niedawna.
Kolejny powód dla którego polecam się przejść do góry, to rewelacyjne widoki ze ścieżki, która prowadzi do zamku!














Kolejny cel - plaża Myrtos. To właśnie to miejsce, które znajdziecie w każdym folderze reklamowym Kefaloni. Wyścielona białymi, okrągłymi kamieniami, które są jakby obtoczone w mące. Skały na zboczach kruszą się i powstaje biały pył. Dzięki temu pyłowi i kamyczkom woda mieni się w pięknych barwach. Plaża za sprawą swoich rozmiarów nie jest tak klimatyczna jak poprzednia, ale piękna i narzekać nie można :)







Z plaży wróciliśmy po zmroku na kemping, wskoczyliśmy do "naszego" morza, później dla odmiany do basenu i relaksowaliśmy się do późnych godzin nad brzegiem.
Po drodze spotykamy jeszcze takie cacko - lokalny wóz strażacki :)





Rano jedziemy zobaczyć starożytne Sami. Niestety tutaj też niewiele uchowało się po trzęsieniach ziemi.



Następnie przez góry, trochę naokoło jedziemy do stolicy wyspy, czyli Argostoli.
Jest to największe miasto Kefaloni. Przejeżdżamy je i oglądamy z motocykli.
Jeśli chodzi o greckie miasteczka, to muszę przyznać, że nie robiły na mnie raczej większego wrażenia. Kilka ładnych, klimatycznych było. Z reguły te mniej turystyczne. Problem podstawowy jest taki, że mając w głowie wspomnienie Chorwacji, ciężko jest się tutaj czymś zachwycić. Tam niemal każde miasteczko jest zabytkowe, piękne, porusza wyobraźnie. Jest w nich dużo historii. W Grecji te miejscowości są takie... zwyczajne. Sądzę, że powodem są trzęsienia ziemi i po prostu nic się tutaj nie uchowało. Poza tym nowe domy buduje się już wg specjalnej technologii, która zapobiega ich zawalaniu podczas ruchów tektonicznych. To też niejako powoduje takie ujednolicenie.






Z Argostoli można przepłynąć promem do Lixouri, które było naszym kolejnym celem, jednak my postanawiamy objechać zatokę dookoła. Po drodze zaglądamy na plażę Agia Kiriaki.



Szybkie ochłodzenie i przez Lixouri jedziemy na dół cypla.
Samo Lixouri wg mnie jest dużo ładniejsze niż Argostoli, ma trochę ładnych, ciekawych uliczek, kilka bardziej zabytkowych placów. Niestety nie mam stamtąd żadnych zdjęć. Tylko oglądaliśmy :)

Następnie kierujemy się na osławioną plażę Xi. Charakteryzuje się ona piaskiem w czerwono - brązowym kolorze. Bardzo to ciekawe, jednak jak to miejsca osławione - pełna komercja. Cała masa parasolek, knajpki itd. Nie wynajmując leżaka ciężko się gdzieś tam sensownie wcisnąć.


Ale... Kilometr dalej, w ciągu tej lini brzegowej jest taka sama plaża, tylko bez ludzi i komercji.
Drogą jest 8 kilometrów, bo trzeba objechać dookoła, ale warto. Tam już cisza i spokój.We wrześniu. W wakacje na pewno nie.
Piasek jest inny niż gdziekolwiek. Zejście do wody przyjemne i łagodne. Piękne miejsce.



Godzinę przed zachodem słońca zbieramy się i pędzimy do naszego "hotelu miliona gwiazd".


Jest to nasz ostatni wieczór na wyspie, więc postanawiamy usiąść przy tych pięknych, magicznych stoliczkach pod drzewami, ustawionymi przy samym brzegu.
Zamawiamy mousakę i danie z bakłażanem polecane przez kelnera. Do tego sałatka gracka i wino domowej produkcji. To był najbardziej szokujący i najsmaczniejszy posiłek podczas całego wyjazdu. Ani zdjęcia (robione telefonem, bo zapomniałem aparatu), ani moje opisy nie oddadzą tego co czuły moje kubki smakowe. Musicie mi uwierzyć i sobie wyobrazić.
Za cały ten wypas zapłaciliśmy 23 euro.





Rano wstajemy niespiesznie i pakujemy wszystkie bambetle pierwszy raz od trzech dni.
Prom odpływa o 13.30. Mamy godzinę drogi, więc o 11.00 jemy jeszcze pożegnalne, kefalońskie souvlaki i jedziemy do Fiskardo.
W większości knajpek mieli takie fajne papierowe obrusy z mapą wyspy. 


W Fiskardo kupujemy bilety w cenie 16 euro za motocykl i osobę.
Mamy prawie godzinę wolnego czasu. Obserwujemy akcję ratunkową jachtu, którego kierownik wpłynął do zatoki z wizją znaną tylko jemu samemu i prawie rozbił się o skały. Zaplątał się później w wodorosty i dopiero z dużą pomocą miejscowych udało się go wydostać z tarapatów.
Na prom jesteśmy wpuszczeni jako ostatnie pojazdy, ponieważ zajmujemy najmniej miejsca i można nas wcisnąć w jakąś dziurę. Co ciekawe wszystkie pojazdy na prom wjeżdżają tyłem, ponieważ jest jedna rampa. O dziwo nie było żadnych ekscesów i wszyscy trafili w najazd i dzielnie ustawili się na pokładzie. A upychali ich tam ostro, bo w osobówkach składali lusterka i ustawiali na centymetry. Dla mnie zostało honorowe miejsce na czele.
Lefkado, nadchodzimy!







Przyznam się szczerze, że ja o tej Lefkadzie, to wcześniej nic nie słyszałem...
O Kefalonii, Zakynthos, Krecie, Santorini wie każdy, bo jakieś takie popularniejsze. Ale Lefkada?
Nawet patrząc na mapę - ni to wyspa, ni to ląd.
Kasia kojarzyła ją z tym, że tanie All inclusive tam zawsze było jak patrzyła w oferty :)
Jak się wpisze w Google hasło Lefkada, to wyskakują artykuły z opisami wyspy jako greckich Karaibów. No nieźle. Patrząc z promu wyglądała też całkiem ciekawie, bo górki jakieś takie wysokie i surowe przy szczytach. Choć wg mapy niższe niż na Kefaoni. Ale wydają się wyższe tak z boku, z wody patrząc. No cóż... Pojedziemy, zobaczymy :)

Jako, że plany u nas powstają spontanicznie, trasę przejazdu ustalałem siedząc na promie.
Wiedzieliśmy tylko, że dwie noce będziemy spać na kempingu Vassiliki Beach w miejscowości... Vasiliki.
Wyspa ma około 30 km długości, więc w jakiekolwiek miejsce można dostać się maks w godzinę, licząc nawet kręte drogi.
Mieliśmy dopłynąć po godzinie 15, więc do zmroku mieliśmy na spokojnie ponad 3 godziny.
Wybrałem więc najbardziej krętą drogę przez góry.

Po drodze odwiedziliśmy jeszcze wodospad Nidri, który znalazłem przypadkiem gdzieś w internetach. Z parkingu idzie się pieszo około pół kilometra, więc można się skusić. Droga prowadzi przez las, więc jest trochę chłodniej. Rzeka zasilana tym samym źródłem co wodospad była całkowicie wyschnięta, więc mieliśmy wątpliwości czy nasze trudy podejścia na coś się zdadzą. Na szczęście coś tam jeszcze kapało z góry i było całkiem ładnie.



Wracamy do motocykli i zaczynamy wspinaczkę krętą drogą na wyżyny Lefkady.
Droga wije się przez lasy i ostre zbocza. Od czasu do czasu wjeżdżamy do ciekawych i ładnych górskich wiosek.
Robimy także zdjęcie małego monastyru na szczycie góry (ten biały punkcik na zdjęciu na najwyższej górze) i stwierdzamy, że pewnie kolejna samotnia, bo wyjść się tam na pewno nie da jakoś łatwo.
Na sąsiednim wierzchołku widać z kolei radary z bazy sił powietrznych.






Jedziemy dalej. Na którymś ze skrzyżowań celowo zbaczamy z kursu, żeby zaglądnąć w możliwie każdą dziurę. No i parę kilometrów dalej okazuje się, że pod sam ten monastyr można podjechać!
Widoki na szczycie zapierają dech w piersiach! Na aparacie tego nie widać, ostrość jest rozmyta. Widać było wszystko w promieniu 360 stopni. Widzieliśmy Grecję kontynentalną, Albanię, Korfu, Kefalonię. Przy pomocy mapy w telefonie mogliśmy sobie wszystko rozszyfrować i wiedzieliśmy na co faktycznie patrzymy.











Nie chciało się stamtąd odjeżdżać...
No ale w końcu trzeba było. Jedziemy więc na kolejną górkę na której znajdowały się jakieś wielkie przekaźniki. Stamtąd jednak już nie było takiego widoku, bo zasłaniały inne góry.




Teraz już prosto na kemping.
Zameldowaliśmy się, rozłożyliśmy namiot i straszliwie głodni pognaliśmy, żeby upolować jakiegoś souvlaka.
Później trochę poplątaliśmy się po miasteczku. Taka mała, turystyczna miejscowość.
Centrum miasteczka to w zasadzie jedna, całkiem ładna uliczka. Plus całe nabrzeże, gdzie jest pełno restauracji. Wszystko dalej i wokół to mniejsze lub większe hoteliki obsługujące ludzi z wykupionymi turnusami.
Tutaj też zmienia się trochę obraz turystów, których widzimy dookoła.
Na kontynencie i na Kefaloni byli to głównie turyści zachodni (Niemcy, Holendrzy, Francuzi), sporo Amerykanów, trochę Anglików. Średnia wieku 60+.
Na Lefkadzie słyszymy wokół pełno Polaków, Słowaków, Czechów, Rosjan, Ukraińców, Rumunów, Bułgarów itp. Jeździ trochę aut z takimi też rejestracjami, reszta przyleciała samolotem.
Tutaj już widać dużo młodych ludzi. Różni się też zachowanie tychże turystów. Nie będę tego rozwijał ;)
Autem faktycznie najbliżej z kontynentu a w kwestii "allinkluziwów" to może Kasia miała rację, że najtaniej, stąd pomimo września tyle tutaj ludzi.
Ale generalnie przyjemnie. Podoba nam się.






Kolejnego dnia ruszamy co świt (jak zawsze) po 7 rano i przez góry wjeżdżamy do miasta Leukada.
Chcieliśmy generalnie dowiedzieć się jak wygląda przeprawa na Kontynent i zobaczyć miasto póki jeszcze chłodniej z rana.
Jeśli chodzi o przejazd z wyspy na drugi brzeg, to odbywa się on przy pomocy pływającego mostu, który dodatkowo jest zwodzony. Na stronach internetowych jest informacja, że ruch kołowy odbywa się o pełnych godzinach, ale podczas naszego pobytu w mieście tylko raz przepuszczał przez kanał statki. Czeka się wówczas jakieś 10 minut. Przejazd jest bezpłatny.



Jeśli chodzi o miasto to bardzo nas zaskoczyło. Pozytywnie.
Całkowicie wyróżnia się architekturą spośród dotychczas widzianych w Grecji.
Od wybrzeża przez sam środek centrum idzie główna aleja od której na boki odchodzą mniejsze uliczki. Szwędaliśmy się tam chyba dobrą godzinę obserwując co się dzieje dookoła. Podziwialiśmy domy które jak nic przypominały nam... Kubę. Tam jeszcze nie byliśmy, ale oboje stwierdziliśmy, że pierwsze z czym nam się kojarzy Leukada to właśnie z kubańskimi klimatami.
Pełno było takich charakterystycznych balkoników. Drzwi do każdego mieszkania były inne, kolorowe, zdobione. W zasadzie jedną galerię można by poświęcić zdjęciom drzwi wejściowych.
One same zresztą nierzadko były otwarte i można było podglądać jak tam mieszkają miejscowi. Mało kto przykłada się do jakiegoś ładu i składu. Żyją tu i teraz, niczym się nie przejmują.


























Na wyjeździe z Leukady w kierunku południowym, po jej zachodniej stronie znajduje się monastyr Faneromeni. Skusiliśmy się, żeby zobaczyć co jest w środku. Jest to dość spory kompleks w którym nadal mieszkają zakonnicy. Wszystko piękne i zadbane. Wstęp bezpłatny. Jeszcze na odchodne kapłan poczęstował nas galaretkami, które są greckim przysmakiem. Pewnie widział jaką mamy drogę krzyżową za życia i zrobiło mu się żal - było sporo powyżej 30 stopni a my w pełnym stroju motocyklowym, ledwo wlekący nogami i z mokrą od potu głową.








Resztę dnia mieliśmy przeznaczoną na poznawanie tych greckich - karaibskich plaż, więc teraz będzie mini przewodnik plażowicza :)

Wyjeżdżając z miasta Leukada jest wielka piaszczysta plaża Agios Ioannis. Tam tylko robimy fotkę i lecimy dalej. Nie jest na tyle ładna, żeby rozbierać się z całej zbroi.


Jadąc na południe zaczynają się obłędne widoki! Nie mam "fotoszopa" i nigdy go nawet nie widziałem. Aparat to stary, średniej klasy kompakt. Ale te kolory są prawdziwe...






Mijamy kilka zatłoczonych plaż i zatoczek, tych bardziej turystycznych.
Na mapach Google próbuję wynaleźć coś ciekawego a mniejszego i nagle trafiam na plażę Kavalikefta. Postanawiamy to sprawdzić. Z drogi nie ma za dużo znaków wskazujących dojazd. Trafiamy tylko na dwie - trzy i to w alfabecie greckim.
Do plaży prowadzi wąska dróżka z bardzo ciasnymi nawrotkami przez kilka kilometrów. Dość ciężki odcinek. Do tego asfalt śliski jak diabli.
Widoki z drogi zapowiadają już, że będzie pięknie (zdjęcie powyżej).
Na dole są dwa płatne parkingi (motocykl chyba 2 euro, samochód 3), ale było trochę miejsca na skraju drogi gdzie samochody nie dały rady wjechać i nawet sam parkingowy pokazał, żeby tam zostawić motocykle.
Po przejściu przez krzaki wąską ścieżką, wyłonił się widok plaży. Nam na prawdę opadły szczęki!
Woda była krystaliczna, dodatkowo podkreślona przez białe kamyczki na dnie. Zejście łagodne, bez problemu na bosaka. Ogromne głazy przy brzegu były pokryte grubą warstwą soli (lub też były to skały solne jak u nas w kopalniach?). Można było wdrapać się na ich szczyt i skakać na główkę, ponieważ kawałek od brzegu było już głęboko. No i ludzi wcale nie za wiele.
Po raz kolejny potwierdziło się, że te cudeńka z pocztówek, to wielkie plaże które po prostu mogą obsłużyć tysiące turystów. Tutaj nawet ledwo da się dojechać nie mówiąc już o jakimś parkowaniu większej ilości aut.
Dla nas bezapelacyjnie to plaża nr 1 z całego życia. The best of the best!







Po jakiś trzech godzinach wylegiwania się i pływania jedziemy zobaczyć kolejne plaże.
Chcieliśmy dojechać na znaną Egremni Beach, jednak droga dojazdowa się zawaliła i nie było takiej możliwości.
Została nam zatem jeszcze perełka Lefkady, czyli Porto Katsiki.
W każdym mieście na wyspie, nieważne czy na południu czy północy, zawsze jest pełno straganików oferujących wycieczkę łodzią właśnie na tą plażę. Istny szał. No więc wypada zajechać...
Wcześniej jednak postanawiamy jeszcze zobaczyć Cape Lefkadas, czyli najdalej na południe wysunięty punkt wyspy. Na jego końcu znajduje się latarnia morska i widać dość pokaźne klify.







Stamtąd wracamy już do Porto Katsiki, co w wolnym tłumaczeniu oznacza port kóz.
Kiedyś dostęp do plaży miały dostęp wyłącznie kozy lub łodzie, bo nie było drogi dojazdowej.
Plaża i zatoka jest ogromna. Wygląda to faktycznie ciekawie, bo nagle zielony dywan roślinności urywa się opada wielkim klifem do morza. Cała plaża jest wyścielona białymi, okrągłymi kamyczkami (choć zastanawialiśmy się czy ktoś ich tam nie nawozi, bo nie pasują do skał dookoła).
Parkingi płatne. Stawki takie same jak wcześniej. Tutaj już musieliśmy zapłacić, bo nie było innego miejsca. No i pomimo września ludzi nie brakowało... Nawet było ich bardzo dużo.
Postanowiliśmy przejść na drugi koniec plaży, bo tam już mało komu chciało się iść i było trochę spokojniej, bez leżaków i dyskotek z bumboksów, które mijaliśmy idąc wzdłuż brzegu.
Na końcu znajdują się też wielkie kamienie podobne do tych z Kavalikefty. Pływanie wokół nich daje na prawdę super efekt. Zostajemy tam prawie dwie godziny do zachodu słońca.
W Porto Katsiki nie zakochaliśmy się, ale było nawet przyjemnie.








Do Vasiliki zjeżdżamy szutrową drogą którą odkryliśmy rano. Normalnie asfaltem jest prawie 30 km, bo trzeba dojechać niemal w pół wysokości wyspy i wrócić na sam dół. Kilka lat temu zaczęła się budowa drogi na skróty, którą jest już tylko 8 km. Jednak droga nadal jest szutrowa (fajnie :) i nie mają jej chyba zamiaru asfaltować z jakiegoś powodu. Może brak pieniędzy, może jakieś osuwiska? Zakazu ruchu nie ma żadnego, jest tylko tabliczka, że wjazd na własną odpowiedzialność.
Wieczór jeszcze na souvlaka do knajpki o przewrotnej nazwie Porto Tzatziki :)



Rano wstajemy przed 6. Jasno robi się dopiero po 7. Wiedzieliśmy o tym, jednak tego dnia plan zakładał dojechanie do Meteorów jeszcze ich zwiedzanie.
Składamy więc cały majdan i lecimy na północ wschodnim wybrzeżem.
W zasadzie cała droga przebiega przez tereny mocno górzyste. Po drodze jest kilka dłuższych tuneli.
Wrażenie zrobiła na nas zapora wodna, która mam wrażenie, że nigdy wody nie widziała. Ogromny obiekt zbudowany dawno temu. Nie ma żadnych śladów po lustrze wody. Ba! Nie ma nawet rzeki przed nią. W oddali widać też wioski, które byłyby na dnie lub w połowie głębokości zbiornika. Nie mogę znaleźć żadnych informacji na temat tego miejsca. Ciekawi mnie jego historia. Czy to kiedyś działało, czy ktoś się delikatnie mówiąc machnął i inwestycja nie "pykła". Obiekt znajduje się w ciągu drogi nr 30.
Bliżej Trikali trafiamy na ciekawy kamienny most.











Jedziemy dalej przez łagodne zielone pagórki i nagle wyłaniają się ONE! Meteory.
Nie pasują do niczego w okolicy. Dziwne twory. Robią wrażenie już z daleka.



Zatrzymujemy się na kempingu Vrachos Kastraki.
Szybko rozbijamy namiot, przebieramy się w lżejsze ciuchy i pędzimy zwiedzać.
Warto tutaj nadmienić na wstępie, że nie ma możliwości wejścia do klasztorów w krótkich spodniach, więc od razu lepiej założyć długie, żeby nie było niespodzianek (kilka osób zostało zawróconych z kolejki). Zakaz jest też jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju dekolty, odkryte ramiona itp. Zwykła koszulka z krótkim rękawem wystarczy. Kobiety dodatkowo jeśli wchodzą w spodniach, muszą założyć przepaski dostępne na wejściach do obiektów.
Do każdego z klasztorów prowadzi obecnie droga asfaltowa, są duże parkingi, więc można sobie podjechać, zostawić pojazd i iść zwiedzać. Parkingi są bezpłatne. Wstęp do klasztorów to 3 euro za osobę. Tutaj też warto wspomnieć, że czynne są tylko w określonych godzinach. Niektóre mają przerwy w ciągu dnia i otwierane są w dwóch turach. Większość jest zamykana o 16.00, tylko dwa są czynne do 17.00. My właśnie te dwa zwiedzamy, bo się trochę zasiedzieliśmy na widoczkach z zewnątrz. Dla nas to było jednak wystarczające. Dało pogląd na wygląd wewnątrz murów.
Do zwiedzania wewnątrz wydzielona jest z reguły kaplica i małe muzeum. Reszta jest zamieszkała przez zakonników, więc do swoich pokoi nie wpuszczali :)
Zdobienia kaplic po prostu powalają na kolana! Widać, że nad malowidłami, rzeźbionymi ołtarzami i wszystkim co wewnątrz pracowało kilka pokoleń. Na prawdę robi to ogromne wrażenie. Wewnątrz nie można jednak robić zdjęć, więc nie mogę się podzielić tym widokiem.
Po zwiedzaniu Meteorów zjeżdżamy do Kalambaki na dwa souvlaki :)
Następnie wracamy na kemping, chwilę odpoczywamy i idziemy poplątać się po miasteczku Kastraki. Na nas robi większe wrażenie niż Kalambaka. Jest dużo mniejsze i spokojniejsze. Wciśnięte chyba maksymalnie jak się dało pod te wielkie twory skalne. Na zdjęciach tego nie widać, ale te domki są takie małe przy tych wielkich skałach!
Pod wieczór postanowiliśmy wybrać się na kolację. Na kempingu jest mała restauracja z której oferty postanawiamy skorzystać. W miasteczku ludzi było sporo, tutaj też nie mało, ale spokojniej. Była to bodaj pierwsza restauracja, która puszczała regionalną muzykę grecką i było bardzo przyjemnie. Natomiast jedzenie... Zaskoczyło nas, ale negatywnie. Mousaka była odgrzana chyba w mikrofalówce i podana z frytkami (?!), sałatka grecka była najmniejsza ze wszystkich i miała 1 (jedną!) oliwkę.
Ceny takie jak w ładnej restauracji w mieście. Zatem gdybyście tam byli, to idźcie do miasteczka.



























Rano greckie smakołyki z piekarenki, czyli ciasto filo z kremem waniliowy na gorąco i pędzimy do Macedonii. Droga i granica mija bardzo sprawnie. 

 

Na pierwszej stacji za granicą tankujemy motocykle. Paliwo kosztuje niecałe 5 zł a kawa z ekspresu 1,5 zł. Jak to przyjemniej od razu kiedy mała czarna nie kosztuje 10 zł jak przez ostatnie dni.
Po drodze postanawiamy jeszcze zajrzeć do centrum Ohrydu. 
Przedmieścia są brzydkie, brudne i odstraszają. Dlatego też w tamtym roku jakoś ominęliśmy nieświadomie stare miasto nie zdając sobie sprawy z jego piękna oraz historii w nim zachowanej. 
Tym razem jesteśmy bardzo zauroczeni starówką. Temperatura jednak nie sprzyja zwiedzaniu w pełnym stroju motocyklowym. Postanawiamy zatem wrócić do Rino, zapakować już motocykle na busa i wrócić tutaj na czterech kółkach na spokojnie i w krótkich spodniach.

 





Zapakowaliśmy wszystkie toboły na auto, rozbiliśmy namiot i ruszyliśmy na zwiedzanie Ohrydu i Strugi. W Strudze postanawiamy też zjeść, bo z głodu już nam się w głowach kręciło.
Idąc głównym deptakiem czuliśmy jakoś tak dziwnie i wyjątkowo mocno wzrok ludzi na sobie. Zawsze patrzą na turystów z zainteresowaniem, ale to było coś innego. Ruch na mieście też był spory i powinniśmy trochę ginąć w tym tłumie. Kiedy w pewnej chwili jakiś gość coś za nami krzyknął, olśniło mnie, że powodem mogą być krótkie spodenki Kasi. W końcu bądź co bądź jesteśmy w kraju muzłumańskim... Szybka wizja lokalna uświadomiła nam, że żadna kobieta dookoła nie ma krótkich spodni, spódnicy czy potencjalnie obnażającego cokolwiek stroju. Wszystkie młode dziewczyny chodzą w długich spodniach lub spódnicach. Ale nie krótkich spodenkach. Było ponad 30 stopni, więc zakładanie długich, czarnych jeansów nie napawało optymizmem. Wróciliśmy jednak do samochodu, spodnie zostały zmienione i problem zniknął. Już zlewaliśmy się z lokalnymi na ulicy.
Obiad jemy w tradycyjnej knajpce oferującej potrawy z grilla. Jedzenie było pyszne, choć zamawialiśmy coś innego, ale nie dogadaliśmy się z kelnerem. Otrzymujemy szaszłyk wieprzowy, soczysty jak nigdy. Kucharz dokładnie wiedział kiedy zdjąć go z ognia, żeby był tyle co ścięty a nie wysuszony. Pychotka.








Po jedzeniu robimy jeszcze spore zakupy lokalnych specjałów. W końcu wracamy do domu busem, więc możemy sobie na to pozwolić. Kupujemy trochę alkoholu, chałwę, tradycyjne galaretki, oliwki, oliwę z oliwek i trochę innych pyszności.
Na stare miasto docieramy już po ciemku, co jednak też nadaje uroku tym wąskim uliczkom wijącym się po zboczu góry.



















Wstajemy wcześnie rano i przebijamy się przez góry w kierunku Serbii. Przez jakieś 300 km jest jeszcze na co popatrzeć, później już tylko autostrady i płasko, płasko...




Belgrad przejechaliśmy przez centrum miasta i tam na prawdę trzeba mieć oczy dokoła głowy. Ruch uliczny jest delikatnie mówiąc niefrasobliwy. Nikt nie używa kierunkowskazów, zmieniają pasy z pełną fantazją, spychają z drogi, wpychają się przed samą maskę - wesoło.
O mały włos brakło a wzięlibyśmy udział w karambolu na autostradzie na wyjeździe z miasta. Ktoś podpalił wielkie łąki z trawą przy autostradzie i lotnisku i dym przechodził akurat przez pasy ruchu. Z daleko wyglądało to jak mgiełka, ale po wjeździe w jego środek widoczność spadła do jakiś 5 metrów. Auta hamowały z prawie 100 km/h do zera jeszcze przed wjazdem w wielką chmurę. Patrzyłem tylko z przerażeniem w lusterka jak kierowcy autobusów kilka aut za nami po prostu na centymetry unikają zderzenia i jakimś cudem uciekają z lewego pasa na prawy awaryjny.
Mieliśmy plan dojechać tego dnia do Egeru i zostać tam na ostatnią noc, ale po przekroczeniu granicy węgierskiej padał deszcz i było 12 stopni, więc postanowiliśmy jechać prosto do domu.
Rano w ramach wspomnienia przygotowaliśmy sobie greckie śniadanko. Warzywa już nie te, feta też nie taka, ale za to oliwa grecka, kupiona w Macedonii :)





Podsumowanie.

Nie wiem czy ktoś dotrwał do końca tej opowieści i doczytał w całości tego tasiemca. Starałem się już później obcinać opisy, ale trochę tego było.
Czy było warto?
Warto jest zawsze, choćby dlatego, żeby się przekonać na własnej skórze jak jest na miejscu, gdzieś tam. Przyznam się szczerze, że pierwszy tydzień (ten w Grecji kontynentalnej) był dla mnie lekkim zawodem. Widoki były ciekawe, ale nie powalające. Sytuacja diametralnie zmieniła się kiedy popłynęliśmy na wyspy. Niby to dalej Grecja, ale wszystko takie inne. A może to w głowie się zmienia, bo opuszczamy ląd i płyniemy przez wielką wodę na to co jest po jej środku? Trochę na pewno tak jest, ale wyspiarze są zawsze inni i ten klimat jest zauważalny, nie tylko w Grecji.
Zrobiliśmy na motocyklach 3000 km. Przez ten czas może przez 50 km czułem przyjemność z jazdy na motocyklu. Serio. Te śliskie asfalty odbierają całą frajdę z jazdy i cały czas jedzie się ze spiętymi pośladkami. A drogi tam są tylko kręte. Prostych jest jak na lekarstwo. Na nawrotkach znalazłem sobie w końcu zabawę, bo w połowie zakrętu odpalałem pełen gaz i driftem wychodziłem dopóki była moc. Czyli tak na prawdę z perspektywy motocyklowej, to trasę można uznać za przejechaną. Pełnej zabawy bez obaw o glebę praktycznie brak.
Stwierdziliśmy jednogłośnie, że najlepszym sposobem na przemieszczanie się i zwiedzanie Grecji jest kamper. Tam ich było pełno. Zatrzymują się gdzie chcą, śpią za darmo. Nie zauważyłem takich zakazów i pilnowania jak w Chorwacji na przykład. Tam na każdym kroku jest zakaz dla nich.
No i jest bezpiecznie. Nie bałbym się spać przy ulicy i byle gdzie. To Grecja akurat buduje w głowie od razu po przekroczeniu granicy. Nie zauważyliśmy ani razu jakiś zakapiorów, typów spod ciemnej gwiazdy czy generalnie dziwnych zachowań.
Kwestia finansowa jest dość bolesna. Wszystko mniej więcej starałem się opisać w całym tekście.
Koszty noclegów są powiedzmy normalne - europejskie. Gorzej z paliwem i jedzeniem. Nawet chcąc zbić koszty i żywić się w marketach nie było to możliwe. Ceny wszelkich produktów potrzebnych do zorganizowania posiłku przekraczały granicę opłacalności - lepiej było iść na souvlaka. Choć ja jadłem je z pasji i uwielbienia do tego typu posiłków, a to, że były tanie, to akurat plus dodatni :)
W rozmowach z Niemcami i Holendrami wychodziło, że im te ceny bardzo pasują i nawet są korzystne. Wszyscy twierdzili, że czują się tutaj cudownie. Dla nas przeliczanie z pln- ów na euro z reguły jest bolesne. Dobrze, że chociaż za te pieniądze to jedzenie było na prawdę smaczne. W ogóle samopoczucie po dwóch tygodniach ich diety było dużo lepsze. Dużo tam zdrowego i naturalnego jedzenia. Wszystko raczej hodowane lokalnie a nie importowane. Dużo warzyw, oliwy, zdrowego, niechemicznego mięsa. Po powrocie do naszej diety i polskich produktów dobre trzy tygodnie organizm wracał do normalności.
Jeśli chodzi o miasteczka i miejscowości, to nie ukrywam, że Chorwacja i Czarnogóra trochę nas zepsuły. Tam każda praktycznie miejscowość nadmorska jest niezwykle urokliwa i zabytkowa. Można iść wieczorem i snuć się po wąskich uliczkach miasteczka. W Grecji nie za bardzo... Wygląd miast nie powoduje praktycznie żadnych emocji. Oczywiście nie zawsze, ale rzadko kiedy jakieś miasto nam się tam podobało. Są takie zwykłe. Oczywiście trzeba mieć na względzie trzęsienia ziemi, które wszystko co zabytkowe pewnie zrównały z jej powierzchnią, oraz konieczność budowania domów odpornych na kolejne wstrząsy. To z pewnością powoduje taki a nie inny wygląd całości. Nie mniej piszę o odczuciach duchowych - wizualnych. 
Czy jeszcze bym tam wrócił?
Do Grecji kontynentalnej już nie koniecznie. Ale cieszę się, że mogłem ją zobaczyć i wiem jak wygląda. Na wyspy na pewno tak! Może kiedyś polecimy tam samolotem i na miejscu wynajmiemy motocykle terenowe, bo jest tam na prawdę dużo dróg poza asfaltami. W terenie kwestia przyczepności to już inna bajka :)

1 komentarz: