I połowa 2018

Pierwszą połowę 2018 roku postanowiłem zbić w jedną stronę o takiej właśnie nazwie.
Będzie to streszczenie krótkich wypadów które miały miejsce do końca sierpnia.
Krótkich, ponieważ życie pisze swoje scenariusze i często wplata je w nasze wydawałoby się oczywiste plany. Myślisz, że wszystko masz poukładane i nic się nie może zmienić. Taaa...  :)
Poddawać się nie można, więc trzeba znaleźć sposób, aby nowym pomysłom nadać realny kształt i realizować mniejsze i krótsze wypady - w miarę możliwości.


Wycieczka 1 - Rumunia.

No tak. Znowu Rumunia...
Zdaję sobie sprawę, że będą osoby, które po zobaczeniu kolejnego nagłówka z krajem na R. zamkną czym prędzej przeglądarkę albo znajdą sobie blog z ciekawszymi wycieczkami :)
No ale ja mogę tam jeździć chyba w nieskończoność... Mogę tam wracać, ponieważ ten kraj zawsze czymś zaskakuje. Jest to mieszanka najlepszej jakości krętych dróg asfaltowych z pięknymi i niekończącymi się szutrami. Można sobie wybierać i przeplatać trasę wedle upodobań.
Do dyspozycji miałem dwa pełne dni, więc pomyślałem, że to idealny czas na dojazd do mojego ulubionego campingu Babou Maramures i napicie się piwka w hamaku.
Trasa przez Węgry nigdy nie należy do zbyt przyjemnych, więc tym razem postanowiłem na nawigacji motocyklowej wbić trasę najkrótszą - z nadzieją, że czymś mnie zaskoczy.
Oczywiście po chwili nie zawiodłem się, ponieważ trasa skręciła w pierwsze możliwe przecinki szutrowe i piaszczyste. W pewnym momencie nawet bardzo się zaskoczyłem, ponieważ wjechałem w osiedle pełne domów po obu stronach drogi i o mały włos nie wbiłem się szczęką kasku w piaskownicę. Kto by się spodziewał, że w takim osiedlu kończy się asfalt i zaczyna się pustynia.
Osiedle się skończyło i dróżka snuła się przez pola i lasy. Bardzo przyjemnie. Choć momentami dość ciężko, ponieważ piasek był powyżej kostek.
Dodać należy, że na Węgry miałem jeszcze mapę typowo drogową, więc gdybym załadował choćby mapę OSM byłoby pewnie jeszcze ciekawiej. 





Po kilku tego typu przeprawach dotarłem do granicy niedaleko Satu Mare. Następnie obrałem kierunek na Baia Mare. Droga dobrze mi znana, nic szczególnego.
W Baia Mare zajechałem do znanej mi smażalni placuszków placinte. Najadłem się jak bąk i wziąłem jeszcze na zapas.


Z Baia Mare jadąc w kierunku Sighetu Marmatiei przez przełęcz Gutai droga ma już w całości nowy asflat. Remont trwał z tego co pamiętam około dwa lata, ale to co teraz tam można przeżyć, powoduje ciarki na plecach. Do dyspozycji mamy około 25 km drogi gładkiej jak stół z ilością zakrętów wywołującą zawroty głowy. Asfalt jest chropowaty na tyle, że w deszcze woda będzie płynąć między jego porami (podobnie jak w Norwegii). Wszystko wyprofilowane jak należy, szerokie - cudowne! W Rumunii na prawdę wiedzą jak się buduje drogi. Z tego odcinka zdjęć oczywiście nie ma, bo tam się jedzie a nie ogląda :)
Opony mówią same za siebie.


Po przejechaniu odcinka specjalnego mam już tylko 15 km do Babou. Jeszcze szybkie zakupy i można oddać się wymarzonej chwili relaksu.
Coś magicznego drzemie w całej wiosce Breb, ponieważ mózg przechodzi w stan dziecięcego odpoczynku wspominając wakacje u babci. Pisałem o tym w roku ubiegłym. Cała wieś to żywy skansen.






Kolejnego dnia pojechałem w kierunku Targu Lupus, Dej, żeby finalnie przekroczyć granicę obok Carei i udać się w kierunku domu.
Tego dnia w nawigacji używałem bardziej szczegółowej mapy. Początkowo ustawiłem trasę najkrótszą, żeby w miarę możliwości najwięcej plątać się po drogach bocznych i szutrowych. Efekt był taki, że praktycznie wcale nie wjeżdżałem na asfalt. Dużo było łatwych i przyjemnych ścieżek, ale w kilku miejscach rozsądek brał górę i zawracałem do głównej drogi, ponieważ jechałem sam. Gleba w lesie na pionowym podjeździe mogłaby się skończyć nieprzyjemnie. Już tylko niedźwiadki mogłyby mnie znaleźć.









Na szczegółowej mapie w trybie motocyklowym, ustawiając nawet trasę najszybszą można być pewnym, że poprowadzi ciekawszymi odcinkami niż samochód. I tak na przykład jechałem wąskim asfaltem i w pewnym momencie za zakrętem wyłoniła mi się duża wioska Cygańska. Trochę się wystraszyłem, ponieważ trzeba było przejechać przez sam jej środek. "Okazów kulturowych" wszelakiej maści tam nie brakowało, więc co zostało w głowie, to moje, bo zdjęć wiadomo, że nie mam żadnych. Domy jak afrykańskie, zbudowane z kupy, dykty i byle czego. Przyczepy kempingowe, konie, prawdziwe cygańskie zaprzęgi z ich charakterystycznymi przyczepami. Pod wieloma domami, które były podparte deskami - żeby się nie zawaliły stały zaparkowane kilku letnie Audi i Mercedesy o wartości przekraczającej całą wieś.
Im dalej w kierunku Carei robiło się coraz bardziej płasko i węgiersko.
Po przekroczeniu granicy czekały mnie jeszcze 4 godziny jazdy, żeby na wieczór zameldować się w domku.
Stan licznika wzbogacił się o 1100 km po całej pętli. W sam raz na dwa dni, żeby dobrze się wyjeździć i zaznać wszystkiego na co się ma ochotę - genialnych zakrętów, szutrów, lasów i placinte :)


Wycieczka 2 - Chorwacja.

Cóż... Tutaj też chyba nikogo nie zaskoczyłem.
No ale to kolejne miejsce do którego mogę wracać i się nie nudzi.
Tym razem z Kasią i  dwoma kolegami pojechaliśmy do Budapesztu na imprezę mało znaną a bardzo ciekawą - Inter Cars Moto Tour.
Pierwszego dnia z siodełka motocykli zwiedziliśmy stolicę Węgier, którą również zawsze robi na mnie wrażenie.
Wydarzenie ma charakter objazdowy i z grubsza polega na imprezie organizowanej przez oddziały Inter Cars w różnych miejscach przez cztery dni. Budapeszt był pierwszym przystankiem na trasie, następnie miały być góry Apuseni w Rumunii, Słowacja i Polska.
Trochę spontanicznie podjęliśmy decyzję, że skoro jesteśmy już 400 km na południe, to może warto zmienić plany i podjechać już te 500 km na Chorwację. Mieliśmy do dyspozycji pięć pełnych dni. Był czerwiec, więc jeszcze przed głównym sezonem turystycznym, zatem nie powinno być problemów z noclegiem.
Resztę Węgier pokonaliśmy autostradą, ponieważ nie chciało nam się męczyć drogami krajowymi, tracić czasu a winieta na motocykle jest wyjątkowo tania - około 24 zł za 10 dni.
Krótki odcinek od granicy do Zagrzebia też pokonaliśmy autostradą, ponieważ za motocykl wychodziło kilkanaście złotych. Od stolicy Chorwacji do Senja jechaliśmy już bocznymi drogami, co akurat okazało się strzałem w dziesiątkę, ponieważ nie brakowało tam ładnych i krętych dróg przez góry.
W Senju zameldowaliśmy się już chwilę po południu. Dość szybko znaleźliśmy nocleg i czym prędzej wskoczyliśmy do morza. Później były lokalne smakołyki w formie płynnej jaki i stałej oraz chillout do wieczora.





Następnego dnia rano, podnieceni na samą myśl pognaliśmy na południe Magistralą Adriatycką.
Co się tam działo opisywać nie trzeba :) To jedna z najpiękniejszych krętych tras motocyklowych jakimi miałem okazję jeździć. Nie wiadomo czy oglądać wybrzeże, czy trzeć podnóżkami na prawie każdym ciaśniejszym zakręcie.
Następnie przejechaliśmy mostem na wyspę Pag, żeby na jej końcu przepłynąć promem z powrotem na Magistralę.
Po drodze odkryliśmy sprytny (i smaczny) sposób na cięcie kosztów związanych z jedzeniem. W większości marketów Plodine lub Konzum można kupić świeże kotlety, sznycelki, grillowane mięsko. Do tego frytki lub pieczone ziemniaki i surówki. Za solidną porcję na wynos dla dwóch osób zapłaciłem około 20 zł. Ja jak wiadomo jestem fanem wszelkiego rodzaju piekarni i tym podobnych, ale jednak niektórym moja dieta węglowodanowa wychodzi bokiem i wtedy trzeba szukać alternatywy.


No i widoczki, widoczki... Jechać, czy siedzieć i oglądać? Nigdy nie wiem...





Kolejnego dnia, żeby zmienić otoczenie przejechaliśmy wschodnim wybrzeżem Istrii na południe a następnie przez góry do miejscowości Umag.
Tam bez problemu znaleźliśmy przyjemne mieszkanko za 40 euro za wszystkich i zostaliśmy na kolejne dwa dni. Chcieliśmy się trochę pobyczyć, ponieważ w Polsce tego nie mamy :)
Nazajutrz pojechaliśmy na krótką wycieczkę do pięknego miasteczka Piran w Słowenii (opisywałem je dwa lata wcześniej), poszwędaliśmy się po ciasnych uliczkach i popołudniu wróciliśmy na plażę. Do końca dnia pałętaliśmy się po okolicy smakując zimne, złote Ożujsko.











Ostatniego dnia ruszyliśmy przed 6 rano, żeby wrócić praktycznie samymi autostradami do domu.
Wszyscy wracali z duszą na ramieniu nucąc pod nosem tekst znanej piosenki zespołu Wczasy:

"Dzisiaj jeszcze tańczę
Dzisiaj jeszcze śpiewam
Ale jutro to się skończy
Się skończy, się skończy

Rano będzie trzeba wstać
Będzie trzeba iść do pracy
Choć tak bardzo mi się nie chce
Nie chce się, nie chce"...






Wycieczka 3 - Czechy.

Czechy. Kraina knedlem i piwem płynąca.
Już dawno chcieliśmy tam zawitać, ale zawsze oczywiście było milion innych planów.
Tym razem początek wypadu był jakby dwudrożny, choć jak się później okazało - koniec jeszcze bardziej. Ale o tym będzie w dalszej części.
Kasia pojechała w piątek do Karpacza, ponieważ miały tam babski zlot. Spęd pozytywnych moto - wariatek, które odwagą, determinacją i uporem przewyższają większość facetów - motocyklistów. Z pełnym przekonaniem można by powiedzieć, że mają od nich dużo większe to czego kobiety nie mają :)
W sobotę miały trasę offową a w niedzielę mieliśmy się spotkać i pojechać dalej już razem na Czechy. Ja wyruszyłem więc w sobotę po pracy i w 6 godzin zajechałem sobie na kemping po drugiej stronie Śnieżki, żeby blisko było mi podjechać rano do Kasi. Kemping swoją drogą bardzo polecam:
http://www.campingslunecna.cz/ - bardzo przyjemne miejsce nad małym jeziorkiem/ zalewem, dobra restauracyjka serwująca m.in. knedle i pyszne, niszowe piwo.


Rano podczas składania namiotu zadzwoniła Kasia i oznajmiła, że na trasie OFFowej złamała sobie rękę i jest problem... Przejechałem zatem szybko te 50 km, które nas dzieliły i podjęliśmy decyzję, że motocykl zabiera znajomy busem do Złotoryi a my jedziemy razem na Tenerce zrobić choć część założonej trasy. Ręka nie była zagipsowana, ponieważ Kasia odmówiła a było bardziej podejrzenie pęknięcia kostki w nadgarstku niż pewność, że jest faktycznie złamana (trochę tych kostek tam jest).
Zabraliśmy zatem najpotrzebniejsze rzeczy i pojechaliśmy do pierwszego celu naszej wycieczki, czyli mekki czeskich (i nie tylko) motocyklistów - Pekelne Doly.
Jest to siedziba klubu motocyklowego w której prowadzona jest restauracja wykuta w skałach. Dosłownie! Miejsce to robi niesamowite wrażenie! Widziałem to już wiele razy na zdjęciach, ale nie sądziłem, że to jest takie wielkie. W środku są ze dwa ronda i parę krótkich uliczek - przesmyków. Można zaparkować motocykl gdzie się chce, zamówić jedzenie, picie i usiąść w środku jaskini, bądź na zewnątrz. Kapitalne!







Następnym celem naszej wycieczki było równie charakterystyczne miejsce, czyli Jested.
Jest to nazwa szczytu góry (1012 m.n.p.m) jak również wieży telewizyjnej wraz z hotelem.
Na sam szczyt pod wieżę można wjechać motocyklem po uiszczeniu opłaty (około 5 euro).
Roztacza się stamtąd widok w każdym kierunku.




Tego dnia postanowiliśmy przenocować w okolicy mojego ostatniego noclegu, ponieważ to i tak było w kierunku naszego domu. Znaleźliśmy nowy, dopiero co oddany do użytku hotel przygotowany głównie pod narciarzy za sprawą bezpośredniej lokalizacji przy stoku. Dojazd był przez park krajobrazowy wąziutką ścieżką asfaltu i szutru. Pod samiutką Śnieżką. Przespaliśmy się tam w nieprzyzwoitych luksusach myśląc co zrobić jutro.
Z ręką nie było najlepiej, ponieważ bolała, ale nie puchła jakoś bardzo. Kasia upierała się, że wróci swoim motocyklem do domu. Nie chciała, żeby wracać po niego busem (1000 km w obie strony) i urządzać podobnych kombinacji. No i jak już wcześniej opisałem ten gatunek kobiet, jest to żywy ich przykład. Usztywniła obolałą część dłoni łyżką do wymiany opon i wróciła do domu zmieniając biegi bez sprzęgła a przy ruszaniu wciskając je dwoma palcami. No comment...
Poniższe zdjęcia były wykonane z udziałem zawodowców i Kaśkaderów - nie róbcie tego w domu!




Kilka dni później po zrobieniu tomografu (na rentgenie nie było widać dokładnie) okazało się, że kość trójgraniasta jest pęknięta. Pięć tygodni w ortezie. W środku sezonu. Cóż...


Dwa tygodnie później postanowiłem już sam dopisać drugą część wyjazdu do Czech.
Tym razem miałem "aż" trzy dni wolnego.
Wyjechałem w niedzielę rano kierując się na Żylinę przez góry w kierunku Ołomuńca. Droga bardzo przyjemna, przez lasy, dużo dobrych zakrętów. Niestety kilka razy dopadł mnie deszcz, więc zdjęć stamtąd nie mam żadnych. Ołomuniec objeżdżam na południe od miasta, ponieważ nie mam ochoty przeciskać się w ruchu ulicznym.
Ostatnim razem, jak również kilka lat temu przejechałem Czechy przy granicy z Polską od Wałbrzycha do Ostrawy i tam byłem zachwycony drogami i widokami. Tutaj było nieco inaczej. Nie było już gór, były co najwyżej wzniesienia i pagórki. Jechałem głownie bocznymi drogami, trochę głównymi i wszystko co dookoła mijałem to potężne uprawy zbóż no i generalnie pola uprawne (nie znam się na rolnictwie). Krajobraz mocno jednolity. Ciśnie mi się na usta słowo nudny, ale nie użyję go, ponieważ swój urok to też miało. Pochodzę z gór, więc jak wjeżdżam w województwo mazowieckie, to dla mnie też tam nic nie ma :)
Dojechałem do miasta Hradec Kralove i jak rzadko to robię, tak tutaj wjechałem do centrum.
No i nie pożałowałem. Miasto zabytkowe i bardzo ładnie utrzymane. Co ciekawe można wjechać prawie w każdą uliczkę - nie ma zakazów. Przez przyzwoitość trochę jednak połaziłem.









Wypatrzyłem sobie na internecie, że chcę spać w kempingu Safari w miejscowości Dvur Kralove.
Z Hradec Kralove udałem się zatem na moje miejsce docelowe tego dnia.
Do campingu dojeżdża się przez ogromny parking sąsiedniego zoo (w sumie nie wiedziałem o tym).
Jakież było moje zdziwienie kiedy pani w recepcji powiedziała, że nie mają już wolnych miejsc - miałem ze sobą namiot. Poprosiłem jednak, żeby wpuściła mnie do środka.
Tam stwierdziłem, że nie dziwię się, że ludzie chcą tutaj przyjeżdżać i trzeba rezerwować miejsca nawet pod rozbicie namiotu. Cały kemping jest zrobiony na styl afrykańskich wiosek. Jest tam dużo domków krytych słomą, namiotów żywcem przeniesionych z safari. Dodatkowo basen i wiele innych atrakcji. Pod zwykłe namioty też było dużo miejsca, ale widocznie nie chcą upychać ludzi jak śledzi, tylko zostawiają każdemu pewną strefę komfortu. Największą jednak atrakcją kempingu był wybieg dla dzikich zwierząt (kemping jest częścią zoo). Wychodzisz sobie z namiotu i masz takie widoki:



No więc skoro bali się mnie dopuścić do żyraf, musiałem znaleźć sobie nowe miejsce na nocleg.
Po szybkiej analizie możliwości zdecydowałem pojechać do kempingu który już znam czyli Slunecna Camping, oddalonego o 30 km ode mnie.
Z kolei z ciekawostek tego kempingu, to zaraz w jego sąsiedztwie jest wyciąg, który od razu skojarzyłem z tym dla narciarzy. Poszedłem jednak rano na spacer i okazało się, że nie służy on miłośnikom białego szaleństwa a do transportu kamieni (tak wynika z mojej wizji lokalnej). Widać, że rozciąga się pomiędzy górami, przechodzi nad drogą i znika z obydwu stron za horyzontem. Nadal nie wiem skąd, dokąd i dlaczego.






Rano kawa przygotowana w tradycyjny, niezawodny sposób i w drogę!


W drodze powrotnej powtórzyłem moją trasę sprzed kilku lat - w kierunku na Trutnov, Sumperk i dalej znów na Ziline.
Czasem myślę, że przydałaby mi się kamerka, bo najciekawsze miejsca przejeżdżam zamiast robić zdjęcia. No ale te miejsca z reguły pokrywają się z dużą ilością zakrętów i drogą ciekawą do jazdy, więc szkoda stawać. Czeska strona Kotliny Kłodzkiej jest obfita w zakręty, więc zdecydowanie jest tam co robić. To też wg mnie chyba najciekawsza i jak dla mnie najpiękniejsza część tego kraju.
Reszta z reguły wygląda tak jak poniżej.



 Dla miłośników kwestii kulinarnych na moim blogu jest też zdjęcie uczty gdzieś po drodze :)



Pod kątem jedzenia, picia i życia Czechy są bardzo łaskawe cenowo. Dobry obiad (na przykład wcześniej pokazane knedle) to koszt około 15 zł, do tego piwo 4 - 5 zł.
Powyższe słodkości, kanapki Kofola i kawa to koszt 20 zł.
Ceny noclegów na poziomie naszych polskich, choć wg mnie tańsze niż na przykład w Karpaczu (względem tego co 40 km dalej, za górą po czeskiej stronie).
Jest podobnie do tego co kiedyś mieliśmy na Słowacji zanim zamienili korony na euro.
Z tego trzeba korzystać póki się da. Bo dla nas strefa euro nie jest łaskawa po przeliczeniu na peeleny.



Wycieczka 4 - jakby to powiedzieć.... ekhm.... Chorwacja! :)

No tak... Może nie będę się tłumaczył. Najwyżej trochę.
Tym razem wykorzystaliśmy weekend sierpniowy (właściwie to jeden dzień wolnego w środku tygodnia) i mieliśmy 5 dni wolnego. Plany rodziły się różne, ale w głównej mierze podyktowane były złamaną ręką. Ja nie wierzyłem, że w ogóle będą to plany motocyklowe, ponieważ lekarz zalecił noszenie ortezy jeszcze do kolejnego tygodnia po tym weekendzie. Nie mówiąc już jak z reguły wyglądają kończyny wyciągnięte po długim czasie z gipsu lub innego usztywnienia. No ale wizja pojeżdżenia była jednak silniejsza i nie dość, że okres noszenia ortezy został skrócony o tydzień, to jeszcze rehabilitacja i chęć wrócenia do sprawności wypłynęły chyba wprost z mózgu, bo zadziałało to szybko. Na tyle, żeby dobrze jeździć. Ile przy tym było bólu? Do tego już się nie przyznała.
Szybka burza mózgów wskazała jednoznacznie, że najlepsza byłaby Chorwacja, bo nie daleko a można wypocząć na plaży, jeździć ile się chce i ile będzie się dało.
Zapakowaliśmy więc motocykle na busa, żeby zyskać czas (jechaliśmy prawie całą noc) i żeby bez sensu nie robić 2000 km po autostradzie. Plus wzgląd na rękę, ale oczywiście Wariatka chciała jechać na kołach :)
Zarezerwowaliśmy sobie pokój na trzy noce jako bazę wypadową i pognaliśmy na południe.
W Senju byliśmy przed 4 rano, więc resztę nocy spędziliśmy tak oto na brzegu.



Rano pognaliśmy do piekarni po ulubioną pizzę i burka, zrzuciliśmy motocykle i od razu ruszyliśmy w trasę przez góry.
Wydawać by się mogło, że wszystko mamy tam już zjeżdżone, ale Senj to genialny punkt wypadowy w każdą stronę.
Tym razem eksplorowaliśmy drogi w kierunku Krivi Put, Breze, Jezerane. Od razu po wyjechaniu z miasta ukazują się takie widoki.




Następnie mijamy wielkie farmy wiatrowe z monstrualnymi turbinami.
Droga wije się wśród gór i małych wiosek. Saaaame zakręty :)





Przez kolejne dni odwiedziliśmy Park Velebit przez który można przejechać w całości od Smiljan do Krasno Polje. Tam jednak już praktycznie sam las i brak widoków typowo południowych. Była też Magistrala. Kilkukrotnie. Wiadomo :) Nowe oponki wreszcie się dotarły.






No i tak do znudzenia z tą Chorwacją...  :)
Blisko tam mamy - 930 km a czuje się człowiek jak na prawdziwych wakacjach.
Do tego te trasy na motocykl - bajka.
Baliśmy się, że w sierpniu będzie ogrom ludzi, ale nie było źle. Nie czułem się osaczony potężną ilością turystów a mam na to uczulenie. Może też przez to, że Senj jest raczej takim miastem tranzytowym a nie jak Split czy Makarska, że wszyscy tam jadą i siedzą dłuższy czas.
Ceny wyższe, ale bez przesady.
Na ten rok raczej już koniec jak chodzi o boską Chorwację. Trzeba zobaczyć coś nowego, trochę dalej.


Wycieczka 5 - Cypr.

To tak na prawdę była pierwsza tego roku wycieczka, ponieważ odbyła się w weekend majowy.
Biorąc jednak pod uwagę, że blog jest podróżniczo - motocyklowy z naciskiem na to drugie, opis ląduje jako ostatni.
Wszystko wyszło tak na prawdę spontanicznie. Mieliśmy do wykorzystania 5 dni wolnego i szukałem lotu który by się w tych określonych ramach czasowych mógł zawrzeć.
Na tą wycieczkę jak w każdy z ostatnich weekendów majowych zabrałem rodziców. Po kimś to włóczenie mam we krwi...
No i tak oto trafił się względnie nie drogi lot z Krakowa do Pafos - ponad 600 zł.
Oczywiście jak to w Ryanair za wszystko trzeba dopłacić, więc trochę do tej sumy doszło.
Na miejscu wynajęliśmy samochód, ponieważ jest to bodaj najlepsza czy też najłatwiejsza forma przemieszczania się po wyspie. Zaznaczyć trzeba, że ruch jest tam lewostronny, więc i kierownica po złej stronie. Początki były dziwne i aż zwoje w mózgu czasem prostowało, ale szybko się przyzwyczaiłem i szło dobrze.
Z lotniska w Pafos pojechaliśmy od razu do Polis. Tam mieliśmy zarezerwowany nocleg.
Po drodze zaglądnęliśmy do wraku statku Edro III znajdującego się w okolicy miejscowości Peja.
Sam statek robi wrażenie, można podejść dość blisko i oglądać. Jest to także pierwsze zetknięcie z plażą i morzem po całej zimie w Polsce, więc pozytywny szok jest jeszcze większy.



W Polis meldujemy się w hotelu. Wtedy też następuje pierwszy szok, ponieważ nie da się naładować telefonu - gniazdka elektryczne mają takie jak w Anglii. Nigdzie o tym nie przeczytałem a kilka stron i blogów przed wyjazdem przejrzałem. W domu oczywiście przejściówki sobie leżą. Na szczęście w jednym gniazdku była taka przystawka która umożliwiła wpięcie naszych zwykłych wtyczek. W lokalnych sklepach nie znalazłem ani jednej przejściówki.
W hotelu można też było podziwiać zabytkowe klimatyzatory, które jeszcze działają i mają się dobrze.
Także pozyskanie ciepłej wody jest dość ciekawe. W pełni z energii słonecznej - baniaki na każdym dachu, ogrzewana prawdopodobnie solarami lub czymś podobnym i pod własnym ciśnieniem spływa do łazienek.





Ledwie złożyliśmy torby w pokojach i pognaliśmy do parku narodowego Peninsula.
Znajdują się tam m.in. słynne Łaźnie Afrodyty, w których owa podobno zażywała kąpieli.  Prowadzi do nich całkiem przyjemna ścieżka przez park a same łaźnie... Ot tyle:



Sam park jest dobrą propozycją dla entuzjastów trekingu, ale na to pewnie trzeba poświęcić cały dzień. Jest tam bardzo dużo szlaków. Można też wynająć quada, buggy lub samochód terenowy i pojechać szutrową drogą na koniec parku.
Wynajęcie quada było bardzo drogie, więc nie brałem nawet tego pod uwagę. W drodze powrotnej w jednej z wypożyczalni widziałem Hondy CRF250L do wynajęcia, nie pytałem jednak o cenę. Dróg i ścieżek szutrowych i terenowych jest więcej niż asfaltów. Byłoby tam gdzie pojeździć.
Na powrocie jeszcze kąpiel w morzu i spacer po plaży. Tutaj akurat plaże były z takiego bardzo drobnego kamyczka a brzegi schodziły łagodnie do wody.




Wieczorem mały spacer po mieście, bo i samo miasteczko jest nie wielkie. Ma mini starówkę na której można zjeść trochę dobrych rzeczy :)
Ceny były jeszcze całkiem znośne a w lokalach nie było tłumów. Jednak jak pisałem - był to początek maja. W sezonie na pewno już tak nie będzie.


Następnego dnia pojechaliśmy w kierunku Limassol.
Po drodze na górskich odcinkach mijamy kilka GSX-Rów oraz Hayabusę z przedłużanymi wahaczami jak do wyścigów. Goście gnali dość konkretnie, oczywiście w pełnej skórze - koszulka i szorty do pływania.
W kilku wioskach pomiędzy Polis a Paphos można kupić świeżo zebrane pomarańcze. Reklamówki są wystawione na stolikach, nikt ich nie pilnuje. Postawione są jedynie słoiki na pieniądze - reklamówka pomarańczy 1 euro. Po chwili wyszła jednak starsza Pani i wybrała nam największą reklamówkę z najładniejszymi sztukami. Jak to smakowało! Nie wiedziałem, że te owoce mogą mieć taki smak i tyle soku. To co dociera do Polski, to szkoda mówić...


Docieramy dalej do słynnej plaży na której znajduje się Skała Afrodyty. Parkingi były bezpłatne, ludzi dość nie wiele a miejsce piękne. Można wspiąć się szczyt owej skały, co też uczyniłem.
Woda miała kolor faktycznie jak ze zdjęć reklamowych, bez ulepszeń.







Następnym naszym celem był park archeologiczny Kurion.
Z reguły omijam takie miejsca, ale z uwagi na podróż z rodzicami postanowiłem tam zajrzeć. Co też było całkiem trafionym pomysłem. Znajduje się tam m.in. amfiteatr, oraz starożytne miasto. Powstanie niektórych z zabudów datowane jest już na XIV w.p.n.e.
Mnie najbardziej zachwyciły odnalezione mozaiki, które zdobiły podłogi posiadłości.






U podnóża Kurionu znajduje się plaża Kourion Beach na którą zajrzeliśmy w celu ochłodzenia się po zwiedzaniu - było około 30 stopni.
Tak na marginesie - cały teren znajduje się na części zajmowanej przez Wielką Brytanię. Stacjonują tam wojska brytyjskie i wszystkie nazwy są po angielsku a ograniczenie prędkości w milach.



Następnym przystankiem było słone jezioro Limassol Salt Lake. Można tam zobaczyć flamingi, ale to chyba w określonych porach roku. Ja ograniczyłem się do pojeżdżenia sobie po wyschniętej części. Czułem się prawie jakbym bił rekordy na jeziorze Bonneville, jednak Ford C-Max trochę studził moje wyobrażenia :)


Zajrzeliśmy także do Limassol. To już nieco większe miasto, więc i ruch turystyczny był nieco większy. Odbywały się akurat targi i wystawa ekskluzywnych jachtów, więc było na co popatrzeć.
Jeśli ktoś lubi imprezy i tego typu wypoczynek, będzie to na pewno lepszy przystanek niż mniejsze miejscowości. My sobie tylko pospacerowaliśmy i uciekliśmy. Kolejne dwie noce mieliśmy zaplanowane w Paphos.
Następny dzień przeznaczyliśmy na zwiedzanie miasta i kolejnych ośrodków archeologicznych.
Na pierwszy ogień poszły Grobowce Królewskie.
Jest to wielka starożytna nekropolia która powstała między IV w.p.n.e. a III w.n.e. Na powierzchni kilku hektarów odnaleźć można około 100 podziemnych grobowców wykutych w litej skale. Pomimo nazwy nigdy nie spoczęli tam żadni królowie. Chowano tam lokalnych arystokratów i innych ważnych ludzi. Praktycznie do każdego grobowca można wejść i obejrzeć od środka.






Następnie odwiedziliśmy park archeologiczny Paphos. Znajdują się tam podobne do Kurionu pozostałości starożytnego miasta, bazyliki i amfiteatru. I jeszcze więcej mozaiki. To robiło wrażenie. Wyjątkowo misterna praca która przetrwała tyle wieków.
Od wielu lat stacjonują tam także polskie ekipy archeologiczne.
Wstęp do Parku z tego co pamiętam, to koszt około 5 euro.








Resztę dnia poświęciliśmy na plątanie się po mieście.
No i na kwestię najciekawszą - jedzonko! :)
Prostak ze mnie chyba, bo więcej potrafię pisać o jedzeniu niż zabytkach i tematach wzniosłych, ale co poradzę, skoro jedna z pierwszych rzeczy z którymi kojarzę Cypr, to ten kebab...?


Kiedy zamykam oczy i w myślach wspominam jego smak, łzy same napływają do oczu.
I to nie za sprawą cytryny, którą tam polewa się absolutnie wszystko. Miejscowi potrafili nawet dwie całe cytryny wcisnąć do takiej porcji. One same też smakują inaczej i nie mają nic wspólnego z naszymi. Te warzywa, to mięso... Wieprzowinka to nie skrawki mięsa z dużej tuby obracanej przy palniku gazowym. Tam robi się je w formie szaszłyków i opieka na ogromnych grillach, które są zaraz za ladą przy której zamawiamy. Nad grillami są wielkie odciągi, które pozbywają się dymu. Pierwsze nagryzienie takiego mięsa powoduje orgazm kubków smakowych (przepraszam wegetarian). Jest soczyste i przesiąknięte dymem z wędzenia. Sam węgiel drzewny powstaje z drzewa cytrynowego, co dodatkowo tłumaczy jego inny smak. Brak słów! Taki kebab ze zdjęcia kosztował 20 zł. Jedna osoba miała problem z jego zjedzeniem, bo ważył pewnie pół kilograma.
Cypr generalnie mięskiem stoi, bo kolejne kolacje i obiady również były pod ten smak.
Wieczorami można zaobserwować, że lokalni wychodzą z domów i jedzą w lokalnych knajpkach, piją piwo - byle posiedzieć ze znajomymi i porozmawiać.



Czwartego dnia pobudka o 4 rano, ponieważ przed 7 mieliśmy samolot. Oddaliśmy samochód, zakupiliśmy co nieco w sklepikach na lotnisku i trzy godziny później wysiedliśmy na lotnisku w Krakowie.
Podsumowując kosztowo.
Z tego co się orientuję, trafiają się bilety nawet za 400 zł w obie strony, jednak najczęściej jest to kwota 600-800 zł. Choć ja się wahałem w pierwszej chwili i drugiego dnia cena wyskoczyła na 1900 zł. Na szczęście dwa tygodnie później znów spadła i wtedy już bez zawahań kupiłem.
Za noclegi płaciliśmy od 260 do 320 zł za trzy osoby. Wybierałem raczej takie z nieco wyższym standardem i w formie całego mieszkania - dwa osobne pokoje i kuchnia. Dwa razy w tej cenie było śniadanie. Da się znaleźć jeszcze taniej. Mówimy oczywiście o początku maja.
Za wynajem samochodu zapłaciłem chyba 110 euro. Zrobiliśmy nie całe 400 km.
Jedzenie w takich normalnych, ludzkich restauracjach to koszt 20-50 zł za obiad z piwkiem na osobę. Wiadomo, że takie kebaby są trochę tańsze i do 20 zł można zjeść spokojnie.
Kawa w malutkiej, przydrożnej budce to koszt już nawet 3-4 euro, więc nie mało.
Generalnie jest to wg mnie droga wyspa i trzeba trochę myśleć i szukać jak nie chcemy wypłukać się z kasy.
Były i takie ciekawostki, ale jako, ze szliśmy tamtędy w nocy, nie mieliśmy możliwości sprawdzić co jest w środku :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz