Alpy 2016



Ciągnie nas w te góry bez przerwy...
Czy to polskie, gruzińskie, rumuńskie czy francuskie - fascynują. Szczególnie jeszcze jak można pośmigać motocyklem. Alpy pod tym względem mają dużo do zaoferowania i pewnie życia braknie żeby większość zobaczyć. Alpejskie przełęcze odwiedzałem już dwukrotnie w ciągu ostatnich kilku lat. Ten wyjazd z założenia miał być jednak nieco inny - chcieliśmy zobaczyć Alpy z perspektywy dróg szutrowych.
Jednak głównym punktem wypadu miały być odwiedziny u naszych przyjaciół we Francji.

Wyruszyliśmy w środę popołudniu do słowackiej Terchovej, niedaleko Ziliny na nocleg. Zawsze to 200 km mniej kolejnego dnia.
Rano przed 6 ruszamy w drogę! Od Ziliny, przez Bratysławę, Wiedeń do Villach cały czas autostrada. Nudy, nudy, nudy... Trochę się rozbudziliśmy w połowie dnia, bo na stacji benzynowej okazało się, że GS wypluł olej przez lewą lagę (po stronie tarczy hamulcowej jak na złość). Super! Ledwo ruszyliśmy a już takie atrakcje. Szmatka i taśma izolacyjna tymczasowo załatwiają sprawę i wyłapują olej, żeby nie ściekał po hamulcu.



Tuż za granicą włoską zjeżdżamy z autostrady i w planach mamy przejazd lokalnymi drogami 400 km nad jezioro Garda. Pierwsze miasteczko za granicą i już bajeczne alpejskie budynki jak z folderów. Miła odmiana po 700 km autostrady.
Droga mijała bardzo opornie z uwagi na ogromny ruch. Poza miasteczkami jeszcze jakoś się jechało, ale częstotliwość wszelakich miejscowości skutecznie spowalniała jazdę. Albo stało się w korkach na wąskich uliczkach albo jechało max 30 km/h. Przed godziną 18 już zwątpiliśmy, że dojedziemy nad Gardę, ponieważ zostało nam jeszcze ponad 150 km, co w takim tempie wydawało się nie możliwe do zrealizowania za dnia. Jakimś cudem jednak docieramy na pierwszy lepszy kemping w miejscowości Torbole.
Cudowne widoki i wieczorna kąpiel w Gardzie rekompensują wszelkie niedogodności.



Rano jedziemy wzdłuż wschodniego brzegu jeziora w kierunku autostrady. Wspaniałe miejsce!



Autostrada między Weroną a Turynem (a szczególnie wokół Mediolanu) to po prostu męczarnia. Ruch jak diabli, lewy pas jedzie za szybko, środkowy za wolno, cały czas ktoś w martwym polu, tysiące ciężarówek które non stop się wyprzedzają i częste zatory, czyli hamowanie ze 130 do zera a później jazda 30 km/h.
Nie wiem już czy lepsze te autostrady czy boczne drogi. Jednak chcąc nadrobić trochę czasu i kilometrów jest to konieczność.
Przed Bardonecchią skręcamy na Susę, żeby ominąć tunel do Modane. Koszt na motocykl to około 25 euro. Autostrada na tym krótkim odcinku i tak skubnęła nas po około 30 euro, więc już wystarczy. Wyszło na dobre, bo zupełnym przypadkiem przejeżdżamy przez piękną przełęcz Col du Mont-Cenis.




Następnie chcieliśmy przejechać przez Col du Galibier, jednak trochę pobłądziliśmy i trafiamy na cichą, nieturystyczną przełęcz Col du Glandon. Mniej spektakularna niż Galibier, ale przyjemna.




Późnym popołudniem docieramy do naszego miejsca docelowego na najbliższe dni - miejscowości Choranche obok Grenoble.
Nasi przyjaciele prowadzą tam Hotel i restaurację Le Jorjane, położoną na samym wjeździe do miejscowości.
Samo Choranche jest małą wioską (około 100 mieszkańców) położoną pomiędzy górami. Dojazd jest dość emocjonujący, gdyż droga prowadzi nad przepaściami przez tunele wykute w skałach. W dole, kilkaset metrów poniżej widać górską rzekę i jeziorko.
Bajeczne miejsce. Można oddać się ciszy i francuskiemu klimatowi małej miejscowości, z którym do czynienia miałem dotychczas jedynie na filmach i w książkach.



Gospodarze przywitali nas z wielkimi emocjami i radością. Ugościli najlepiej jak tylko mogli.
I tutaj napisać muszę, że obserwując ich pracę, życie i sposób w jaki prowadzą działalność, zapewniam, że każdy kto tam przyjedzie poczuje się niezwykle. Domowy klimat tego miejsca pozwala odpocząć jak rzadko kiedy. Nawet głupia ławeczka postawiona przed hotelem a przy samej krawędzi drogi była tak magiczna, że przyssała mnie na dobrą godzinę. Przejeżdża tamtędy masa motocykli, więc można obserwować góry i ruch we wiosce.





Kuchnia... O matko! Musiałem się hamować, żeby nie pęknąć. Krwisty antrykot, ravioli ze szpinakiem, zapiekane z serem pleśniowym, bagietki, chrupiące pieczywo, konfitury i masa deserów... Tarta z malinami, tarta cytrynowa, sałatki owocowe, krem brulee zapieczony i polany likierem alkoholowym... Do tego wytrawne, czerwone wino i można jeść do oporu :)




Kolejnego dnia rano pojechaliśmy ze skoczkami na górę oddaloną kilka kilometrów zobaczyć na własne oczy jak wygląda base jumping. Nogi trzęsą się od samego patrzenia. Sądzę jednak, że mógłbym się przełamać i spróbować kiedyś takiego skoku. Wszyscy skoczyli a my wróciliśmy  samochodami na dół, żeby zabrać ich z miejsca gdzie wylądowali.
Swoją drogą bardzo ciekawi ludzie. Po rozmowach i poznaniu ich stylu życia można stwierdzić, że łapią dzień i chwilę jak mało kto. Nie zawracają sobie głowy robieniem kariery, pogonią za pieniędzmi, tylko skaczą i cieszą się życiem. Większość z nich śpi w busach przerobionych na kampery, jakieś tam pieniądze dostają od państwa, jak trzeba coś dorobić, to chwilę popracują. I skaczą. Skaczą, jadą do góry, skaczą. Śpią. I skaczą... Całkowite oddanie się pasji i temu co lubi się robić.






Po południu właściciel hotelu zabrał nas na przejażdżkę po okolicy. Dodać tutaj trzeba, że Georges jest motocyklistą chyba od zawsze. Jeździ od 45 lat i przejechał ponad 400 tys km.
Sądzę, że potrafię się utrzymać na zakrętach za większością bikerów, ale ten gość w pewnym momencie po prostu zniknął. I to jadąc z pasażerem... Co to znaczy urodzić się w Alpach i jeździć od lat...






Kolejnego dnia przed południem musieliśmy się zbierać do drogi, żeby realizować dalszy plan.
Bardzo ciężko było nam się rozstać z tym miejscem, z tymi ludźmi, klimatem...
Luz i fantastyczne chwilę których tam doświadczyliśmy tak głęboko wryły nam się w serca, że dosłownie nie mogliśmy jechać z tęsknoty za tym miejscem.
Nie wykonaliśmy nawet planu na ten dzień i dobiliśmy do kempingu w miejscowości Savines-le-Lac.
Rozbiliśmy namiot i oddaliśmy się wypoczynkowi nad wodą.
Skorzystaliśmy z tego, że jesteśmy we Francji i kupiliśmy kilka rodzajów serów pleśniowych i świeże pieczywo. Ser który kosztuje u nas przynajmniej 20 zł tam można kupić za około 6-7 zł. Jako, że bardzo lubię takie specjały, mogłem najeść się na zapas.



Kolejnego dnia wybraliśmy się na pierwszy szutrowy odcinek naszej wycieczki - Tunnel Parpaillon.
Cała droga przez górę ma w około 30 km, w całości szutrem. Ruchu kołowego i pieszego w zasadzie brak. Można sobie jechać spokojnie i podziwiać widoki "dzikich" Alp. Tunel znajduje się na wysokości 2637 m.n.p.m. i ma 520 metrów długości. Wewnątrz jest całkiem surowy, wykuty w skale, bez utwardzonego podłoża. No i oczywiście całkowita ciemność. Od połowy było całkiem mokro, droga zalana i nie wiadomo było czy zaraz się wpadnie po kolana czy będzie równo. Ale nie było aż tak źle. Może trochę emocjonująco, bo nadmienić muszę, że wszystkie te odcinki terenowe przejechałem na typowo szosowych oponach Pirelli Diablo Strada. Uniwersalne bestie :)











Zjechaliśmy na asfalt i pojechaliśmy  w kierunku Briancon przez przełęcze Col de vars i Col de Izoard.
Przed samym Izoard zatrzymaliśmy się na poboczu zrobić zdjęcie. Kilometr dalej zorientowałem się, że z tylej opony uszło powietrze. To się nazywa pech! Przejechałem trudny odcinek terenowy i nic się nie przebiło a na przydrożnym parkingu łapię gwoździa...
Zaaplikowaliśmy piankę do opon, jednak po przejechaniu dwóch kilometrów uszło powietrze i ukręciło wentyl. Dojechaliśmy na przystanek w malutkiej miejscowości i zadzwoniliśmy na Assistance.



Miałem zapasową dętkę, ale nie miałem narzędzi, żeby ją zmienić.
Była niedziela, więc ruch większy niż w tygodniu i trochę to wszystko trwało a i tak żadna wulkanizacja nie była czynna. Odholowali nas do Briancon, motocykl został zamknięty w serwisie a my udaliśmy się do hotelu.
Byliśmy potwornie głodni a jak na złość trwał właśnie finał Euro i Francja grała z Portugalią. Było późno, więc restauracje były już pozamykane a na pizzę czekało się minimum półtorej godziny. Uratował nas turecki kebab na rogu ulicy i to w ostatniej chwili, bo gość już wszystko wyprzedał i po zrobieniu naszej porcji zamknął interes.

Rano w serwisie motocyklowym szybko zmienili dętkę i w drogę. Dobrze, że kupiłem przed wyjazdem zapasową, bo nie mieli w takim rozmiarze i trzeba by dopiero zamawiać, więc dwa dni byłyby wyjęte.

Na dziś celem była La Strada del Assietta. Podjazd zaczęliśmy w miejscowości Sestriere i wspinaliśmy się do góry szutrową drogą. Trasa ma około 50 km. Prowadzi pod szczytami przez bardzo zróżnicowany teren. Widoki nieprzeciętne...
Trochę się zachmurzyło i wyższe partie gór były przysłonięte, ale czasem coś tam przewiało.







Następnie z Bardonecchi wyruszyliśmy w kierunku Col du Sommelier. Po kilku kilometrach zaczęła się droga szutrowa, która prowadziła już na samą przełęcz (3000 m.n.p.m.)
Na początku było łagodnie, równy, szybki szuterek, ale później zaczęły się ciasne nawrotki (oczywiście bez żadnych barierek i zabezpieczeń). Od około 2700 m. do góry kamienie stały się bardzo luźne i całkiem sporej wielkości.  Załadowanymi motocyklami na szosowych oponach trzeba było się trochę napocić i popracować. Nie udało nam się wjechać do samej góry, ponieważ na drodze zalegały jeszcze sporych rozmiarów hałdy śniegu. Ale byliśmy prawie, prawie. Pod samą przełęczą.












Nocleg znaleźliśmy w schronisku górskim pod Sommelierem. Rifugio Scarfiotti, położone na wysokości 2165 m.n.p.m. Fantastyczne miejsce. Nocleg dla dwóch osób kosztuje 80 euro. W cenie jest kolacja i śniadanie. Kolacja cztero daniowa :) Po każdym daniu gospodarze pytali czy życzymy sobie dokładkę. Można się było najeść po całym dniu off roadu. Śpi się w pokoju zbiorowym (jak to w schroniskach górskich), ale tego dnia byliśmy sami. Więc mieliśmy taką dużą dwójkę.
Schronisko położone jest pomiędzy wielkimi górami z których spływały konkretne wodospady. Piękne miejsce! 






W nocy przyszła solidna burza i ulewa, ale rano niebo wyglądało całkiem nie źle.
Jednak kiedy zjechaliśmy na dół zaczął padać deszcz.
Kolejne przełęcze (w tym także piękny Col d' Iseran) przejechaliśmy w solidnej ulewie, chmurach, mgle i zerowej widoczności. Temperatura na szczytach max 10 stopni. Do tego wszystkiego spodnie przeciwdeszczowe puściły mi gdzieś na szwie i jechałem totalnie przemoczony od pasa w dół. Chwilę później do spodni dołączyły rzekomo nieprzemakalne buty i było nie wesoło...
Nie było nawet siły, żeby robić zdjęcia. Zresztą po co, skoro nic nie było widać...
W dużym skrócie tak można by opisać dwa następne dni, ale po kolei.
Tego dnia dobiliśmy do jeziora Genewskiego. Nie znaleźliśmy żadnego pokoju w normalnej cenie, więc pozostał namiot. Dobrze, że na kempingu była maszyna susząca, bo można było do niej wszystko wrzucić.



Kolejne dwa dni miały być poświęcone w całości Szwajcarii. Jako, że od rana padał deszcz, ten na prawdę cudowny od samej granicy kraj, był mocno przyćmiony przez mokre szybki kasków i nisko wiszące chmury.



Po drodze nie obyło się bez przygód i w moim motocyklu urwała się linka sprzęgła. Gdzie jak gdzie, ale w Szwajcarii nie chciałbym nic naprawiać, bo to kosztowałoby pewnie połowę wartości mojego sprzętu.
Na szczęście linkę udało się trochę zdrutować i pojechać dalej. Wróciła nawet do Polski, ale cały czas o niej myślałem.




Niższe partie gór zobaczyliśmy bez problemu i za każdym zakrętem wzdychaliśmy z zachwytu.
Jednak po wjeździe na Grimselpass i Furkapass, stwierdziliśmy, że to nie ma sensu i trzeba się ewakuować z tych gór i deszczu. Jechaliśmy w totalnej mgle, temperaturze rzędu +5 stopni, wietrze pewnie 60 km/h z prędkością do 40 km/h cały czas bacznie obserwując drogę, żeby nie wpaść w przepaść na pierwszym zakręcie.
Wtedy nic tak nie denerwowało jak widok ludzi jadących w samochodach z włączonym ogrzewaniem, ubranych w koszulki z krótkim rękawem i pasażerką z wyłożonymi gołymi stopami na deskę rozdzielczą. No pełen chillout... A my się tutaj męczymy ;)




Podjęliśmy decyzję, że jedziemy nad Lago di Como we Włoszech.
Trafiliśmy na ogromne korki w Lugano i nad Como dotarliśmy już po ciemku. Oczywiście w deszczu.
Zatrzymywaliśmy się w kilku hotelach, ale ceny zabijały, więc szukaliśmy dalej. Nie było tam żadnych ekonomicznie wyglądających hotelików, pokoi czy kwater. Jak coś było, to tylko 4 gwiazdkowe.
Po prawie godzinie poszukiwać po ciemku byłem już tak wykończony i zdeterminowany, że podjechałem pod pierwszy luksusowy hotel w miejscowości Menaggio i chciałem tam zostać.
Ale jak tam wejść...?
Patrząc przez okno jak jakaś przybłęda, widzę panie w miniówkach na wysokich szpilkach, panowie we frakach, kelnerzy z szampanami chodzą po czerwonych dywanach itp. Ja stałem w ociekającej przeciwdeszczówce z której sypał się piasek łapany po drodze a stopa w butach była jak zanurzona w jeziorze. Przecież gdybym tam wszedł, to musieliby opanować powódź z moich ciuchów która pewnie zalałaby recepcję, pani w szpilkach przewróciłaby się na kelnera a ja dostałbym szampanem z jego tacy w głowę. Ochrony nawet nie potrzeba.
Zrezygnowany odszedłem już do motocykli, kiedy nagle wyszła za mną jedna z tych eleganckich kobitek na szpilkach pod parasolem i zapytała czy może pomóc. Nieśmiało powiedziałem, że szukamy noclegu. Niezbyt drogiego noclegu... Śmiesznie pewnie to zabrzmiało. Powiedziała, że zorientuje się i wróci. Po chwili Pani oznajmiła, że ma jeden mały, dwuosobowy pokój ze śniadaniem i garażem dla motocykli za 100 euro.
Kobieto, dziękuję Ci do dziś! Wtedy dałbym nawet i 300 euro, żeby tylko zaznać ciepła i suchych gaci.

Rano obudziliśmy się przy zasłoniętych roletach w pokoju. Odsuwałem je z przekonaniem, że ujrzę deszcz i front który goni nas od paru dni. Co zobaczyłem? Oślepiający błękit nieba i upał. Chyba nas gdzieś teleportowali...
No to spacerek po miasteczku w słońcu. I wreszcie bez deszczu zobaczyliśmy gdzie spaliśmy.




Śniadanie w takich okolicznościach smakuje wyjątkowo dobrze...




Najedzeni wyruszamy w kierunku Passo dello Stelvio. Im wyżej w góry tym robiło się chłodniej.
Wspinając się na przełęcz ujrzałem dwa samochody, które zjeżdżały z dwusdziesto centymetrową warstwą śniegu na dachu. Co jest? Pomyślałem. Po chwili już wiedziałem o co chodzi...
Temperatura spadała na tyle sukcesywnie, żeby na przełęczy osiągnąć poziom zera stopni. Do tego z chmur które zatrzymały się w paśmie gór sypał śnieg. I to nie taki mokry jak przy zerze a taki jak na minus pięć. Przy drodze momentami było go po kostki.







Chwilę się tam pokręciliśmy i zaczęliśmy zjeżdżać na dół. Po paru kilometrach ze śniegu zrobił się deszcz, więc założyliśmy przeciwdeszczówki. Super. Tęskniłem!
W dolinie na szczęście świeciło słońce. Zrobiliśmy zakupy w supermarkecie i pojechaliśmy na znany mi już kemping Zum See. Bardzo fajnie miejsce. Polecam. Mały, przytulny i kameralny placyk z dobrą restauracją na terenie i ekstra luksusowymi sanitariatami. Mają tam coś z czego już drugi raz korzystałem - suszarkę do butów narciarskich. Po czterech dniach z mokrymi stopami nareszcie udało się wysuszyć moje gumofilce.
Po raz kolejny doceniliśmy nasze śpiwory z komfortem do -5. W nocy było max 10 stopni, ale wiał mocny wiatr. Kemping był położony w dolinie pomiędzy ośnieżonymi górami, więc powietrzne też jakieś takie polarne było.



Rano spakowaliśmy się i przed samym odjazdem Kasię coś postrzykło albo zawiało, w efekcie czego nie mogła ruszać głową ani w lewo ani w prawo. W sumie to w ogóle nie mogła się ruszać...
Pomogłem jej założyć kask, posadziłem na motocyklu i tak oto na raz pokonaliśmy trasę 1200 km do domu. Twarda Bestia! :)
Same autostrady, ogromne korki w Wiedniu i Bratysławie. Trochę deszczu, trochę na sucho.
Do ciepłego mieszkanka dotarliśmy przed 23. Po ostatnich czterech ciężkich dniach ciepły prysznic i własne łóżko cieszyły jak mało kiedy. Czasem trzeba się sponiewierać, żeby to docenić.



 




1 komentarz:

  1. Fajna wycieczka, brawo za determinacje wjazdów na wysokości pomimo szosowego ogumienia. Widoki na zdjęciach, wspaniałe! Zabrakło mi małego podsumowania na koniec. Dni,kilometry,wydatki, sugestie dla innych :)

    OdpowiedzUsuń