Dwa koła inaczej



Zrodził nam się w te wakacje pomysł, żeby ciekawie wykorzystać długi weekend i spędzić go aktywnie. Mieliśmy cztery dni wolnego, więc stosunkowo dużo czasu.
Chcieliśmy także wykorzystać w końcu nasz samochód, który specjalnie do takich zadań kupiliśmy w ubiegłym roku i przerobiliśmy. Nie posiadamy funduszy stosownych do kupna kampera (a jest to nasze odwieczne marzenie), więc znaleźliśmy godny egzemplarz Peugeota Partnera i zaczęliśmy spełniać nasze wizje. Wykręciliśmy tylne fotele a na ich miejsce kupiliśmy i obszyliśmy materac, który składał się na 1/3 długości. Po rozłożeniu miał 200 cm długości i 120 cm szerokości. Prawie jak w domu :)
Przyciemniliśmy tylne szyby, żeby ciekawscy nas nie oglądali. Do przednich dołożyliśmy owiewki a'la taksówkarz z lat 90 w swoim seledynowym Polonezie - żeby w nocy była wentylacja a w razie opadów do środka nie padał deszcz. Ponadto ze srebrnych osłonek przeciwsłonecznych za 2,5 zł wycięliśmy zasłonę na każdą szybę, przyczepianą gumową przyssawką.
No ale jechać samochodem tak po prostu na te cztery dni, to żadna frajda. Poza tym z aktywnym wypoczynkiem też nie ma to wiele wspólnego.
Wymyśliliśmy więc, że zabierzemy ze sobą rowery! Mój rower był na bieżąco eksploatowany i woził mnie dzielnie do pracy w tygodniu. Kasia natomiast nie miała swojego sprzętu. Żeby nie pchać się w koszta, wytargaliśmy ze strychu od rodziców rower komunijny mojej siostry, kupiony 14 lat temu w hipermarkecie za 300 zł :)
Zawiozłem go na serwis rowerowy na solidny przegląd oraz wymianę opon na węższe, żeby jakoś to jechało. Gość z serwisu był mocno zaskoczony, że chcę naprawiać (może bardziej wskrzeszać) coś takiego... Efekt jednak był zaskakująco pozytywny. Po kilkudziesięciu kilometrach wokół domu przekonaliśmy się, że nawet śmiga. Chociaż to nie rower śmiga, tylko Kasia na nim. Ale on sam na to pozwala a nawet w zestawieniu z taką rowerzystką wyprzedza mnie pod górę... Siada na ambicji!

Od dawna powtarzaliśmy, że chcemy wrócić do Słowenii nad nasze ukochane jezioro Bohinjske oraz na pizzę do Lovrecicy. Cztery dni to wystarczająco dużo czasu, więc w drogę! Założenie było takie, że śpimy tylko w samochodzie i jeździmy rowerami ile się da.

 Przechowalnia i sypialnia :)



Pierwszą noc spędziliśmy nad Balatonem w Siofoku.
Zatrzymaliśmy się na znanym nam kempingu i pojechaliśmy na nocną wycieczkę wzdłuż wybrzeża Balatonu.
Wokół całego jeziora prowadzi ścieżka rowerowa, więc można się swobodnie poruszać za znakami, wyznaczonymi dla rowerzystów trasami.
Kolejnego dnia docieramy już na Słowenię i po znalezieniu miejsca na kempingu ruszamy przed siebie.
Pomimo, że byliśmy tam już na motocyklach, to samo miejsce z perspektywy roweru wygląda jeszcze zupełnie inaczej. Mamy czas na oglądanie szczegółów krajobrazu, które w samochodzie czy na motocyklu zwyczajnie umykają.
W okolicy Bohinj jest cała masa tras i ścieżek którymi można pojeździć bądź przejść pieszo.






Krystalicznie czysta (i stosunkowo ciepła) woda zachęca do kąpieli i odpoczynku po pedałowaniu w upale.



Czasem trasa wymaga zastosowania innej taktyki.


Jezioro w okresie letnim przyciąga dużo turystów. Na głównych plażach może być trochę ciaśniej, natomiast wokół całego zbiornika biegnie ścieżka, którą dojdziemy (bądź dojedziemy) w zaciszne miejsce i znajdziemy cichy kącik dla siebie. Ludzie są tam, gdzie można dojechać samochodem i iść maksymalnie 2 minuty pieszo. Dalej już jest pusto.

Na kolację, zgodnie z planem ekonomicznym rozpalamy grilla i jemy usmażone w domu i zapakowane hermetycznie kotlety drobiowe. Co ciekawe kotlet panierowany, pieczony na grillu smakował jak karczek... Polecamy spróbować :)

Kolejnego dnia przemieszczamy się już na Istrię do znanej nam miejscowości Lovrecica.
Lądujemy w dużym ośrodku Camp Umag, gdzie spędzamy dwie kolejne noce.
Wieczorem mamy spektakularne widowisko w postaci burzy która dawała niezły pokaz na morzu, całkiem blisko lądu. Pioruny i błyskawice pojawiały się co 10-15 sekund. I tak chyba ponad 3 godziny.
Kolejnego dnia wybieramy się na wycieczkę po okolicy.
Na Istrii jest cała masa tras rowerowych. Można znaleźć mapy z gotowymi, sugerowanymi drogami, lub jechać gdzie oczy poniosą. Jeśli ktoś chce poruszać się wyznaczonymi ścieżkami, na każdym kroku widzi znaki gdzie skręcić, żeby trzymać się trasy. Są one odpowiednio ponumerowane i przyporządkowane do typu roweru i zapędów jego użytkownika - od typowo szosowych po terenowe i górskie.
My częściowo trzymaliśmy się jednej z tras, ale później sami modyfikowaliśmy naszą destynację.
Odwiedziliśmy między innymi miasteczko Novigrad, oraz znajdujący się na światowej liście dziedzictwa Unesco - Poreć.
Jazda rowerem ma tę niewątpliwą zaletę, że wszędzie można wjechać. Nie trzeba martwić się parkingiem dla samochodu, brakiem miejsc, ściskiem na wielu ulicach. Po prostu wjeżdżamy gdzie chcemy. Przy okazji poruszamy się dużo szybciej niż pieszo.
Na przydrożnych targach kupowaliśmy arbuzy które mieściły się do plecaka a następnie w ładnych okolicznościach dbaliśmy o nawodnienie organizmu.
Tego dnia zrobiliśmy trochę ponad 60 km. Biorąc jednak pod uwagę, że było około 30 stopni, bez chmurki na niebie, oraz bądź co bądź wymagające i górzyste tereny Istrii, byliśmy z siebie dumni :)









Oczywiście trzy razy odwiedziliśmy naszą ukochaną pizzerię, za każdym razem celebrując z zachwytem smak pizzy A'la Rucola. Jest niepowtarzalna! Rozsadza kubki smakowe! Jeżeli będziecie w promieniu 100 km od Pizzerii San Lorenzo, to bez zastanowienia, trzeba tam przyjechać.
My jedziemy tam 1000 km i jeszcze się nie zawiedliśmy! :)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz