Hiszpania - Andaluzja 2018

Zaczęło się niewinnie. Wszedłem na stronę Ryanair jakoś końcem sierpnia i szperałem sobie tak po prostu - za tanimi lotami. Gdziekolwiek. Termin najchętniej listopad lub grudzień, czyli w miesiącach w których sezon motocyklowy w naszym pięknym kraju nieubłaganie dobiega końca, lub nawet przechodzi we wspomnienia. No i wynalazło - Malaga za 120 zł od osoby. Powrót tyle samo. Taniej niż PKSem do Szczecina... Nie pozostało nic innego jak kupić i później zastanawiać się co dalej.
Od razu przypomnieliśmy sobie o polskiej firmie, która w Maladze organizuje wyjazdy motocyklowe z bazą wypadową. Zarezerwowaliśmy u nich pobyt odpowiadający terminowi przylotu i wylotu i dalej korzystaliśmy z wyjątkowo pięknego lata w Polsce.
Październik nadszedł szybciej niż się tego spodziewaliśmy, do wylotu został miesiąc, więc pasowało by się coś tematem zainteresować. Jako, że od firmy z motocyklami nie mieliśmy żadnego odzewu, postanowiłem się z nimi skontaktować. Próbowałem telefonicznie, mailowo, poprzez Messangera i nic. Po wielu próbach odpuściliśmy temat i zaczęliśmy się organizować na własną rękę.
Jako, że pogoda w tym terminie w Hiszpanii bywa niepewna a z wynajmem motocykli na miejscu jest dość ciężko, postanowiliśmy najzwyczajniej w świecie wynająć samochód.
Skorzystaliśmy z oferty polskiej firmy działającej w Hiszpanii - MalagaUDrive, z czego finalnie byliśmy bardzo zadowoleni.

Na miejsce dolatujemy po 21- ej.
Lądujemy w tak wielkich turbulencjach, burzy, chmurach, gradzie i nie wiem czym jeszcze, że do dziś mam motyle w brzuchu. Nigdy czegoś takiego nie przeżyłem. Chyba jako jedyny w samolocie śmiałem się i kwiczałem głośno. Reszta krzyczała, stękała i płakała. Nie wiem co mnie naszło. Zawsze miałem raczej obawy przed lataniem...
Samochód mieliśmy dostarczony na lotnisko, więc wsiadamy. Szybkie kwestie techniczne, papierologia i jedziemy na uprzednio zarezerwowany nocleg.
Zostawiamy bagaże i idziemy na wieczorny spacer po Maladze.
Jest sobota wieczór, godzina 23. Miasto żyje wyjątkowo aktywnie i głośno. Chyba wszyscy wyszli na ulice i jedzą kolację, piją wino, piwo. Niektórzy tańczą na ulicy, śpiewają, klaszczą. Ciekawie.



Rano wstajemy wcześnie, jemy śniadanie i jedziemy do Rondy. Pada od rana.
Po drodze opady były tak mocne, że nawet nie robiłem sobie nadziei na jakiekolwiek zwiedzanie.
Tymczasem na miejscu wyszło nawet na chwilę słoneczko i deszcz pofrunął gdzieś dalej w góry. Trochę nas jeszcze pokropiło na miejscu, ale nie było źle.
Miasto, a w zasadzie jego charakterystyczny punkt z wąwozem i mostem robi ogromne wrażenie.
Domy zawieszone nad przepaścią, maleńka, choć wezbrana rzeka widoczna kilkadziesiąt metrów wyżej i potężna budowla stworzona ludzkimi rękoma. Piękna sprawa.





Idąc przez miasto na każdym kroku w witrynach sklepowych widać wieprzowe nogi wiszące i czekające na smakoszy suszonej szynki, charakterystycznej dla tego regionu. Oczywiście nie mogliśmy sobie odmówić takiej przyjemności i kupujemy po bułeczce.





Postanowiliśmy przejść się kawałek i obejrzeć miasto z dołu doliny.
Prowadzi tam drogą wyłożona brukiem. Można dojechać samochodem, ale w tak pięknych okolicznościach przyrody, żal było nie iść.





Na koniec jeszcze przysmak Hiszpanii - Churros.
To jakby ciasto pączkowe, wyciskane w takie cienkie kiszki i smażone na głębokim tłuszczu. Do tego gorąca czekolada do maczania.



Z Rondy jedziemy cudną drogą miliona zakrętów do Marbelli.
Trasa piękna, samochód odpowiedni do śmigania po winklach, jednak zaraz po ruszeniu z miasta zaczęło bardzo mocno padać. Taki stan rzeczy utrzymał się już nie tylko do wybrzeża, ale też do końca dnia.
Marbellę zwiedzamy dość szybko. Zahaczyliśmy o nadmorską promenadę i weszliśmy od razu do zabytkowej części miasta. Samo stare miasto jest urokliwe i dość niewielkie.
Uwagę natychmiast zwracają zdobienia z płytek ceramicznych i kamieni. W zasadzie wszystko jest w jakimś stopniu udekorowane płytkami, lub wykonane w całości - jak na przykład ławka poniżej. Chodniki ułożone są w formie dywanów ze zwykłych, okrągłych kamyczków. Pięknie i pomysłowo.






Z Marbelli udajemy się do Estapony, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg.
Polecam szczerze Hanami Playa del Angel - duży, przestronny i wyposażony absolutnie we wszystko apartament.
Spodziewaliśmy się, że Estapona to zwykła, mała, nadmorska mieścina taki kurort zabudowany hotelami.
Tymczasem okazało się, że to całkiem przyjemne miasto z dość sporą częścią zabytkową. Do tego piękna, długa promenada biegnąca wzdłuż wybrzeża.
Poranny widok z okna rekompensuje wszelkie niedogodności pogodowe.



Kolejnego dnia naszym celem jest Gibraltar.
Do La Linea de la Concepcion (czyli miasta granicznego, po hiszpańskiej stronie) dojechaliśmy w nie całą godzinę. Samochód zostawiamy na darmowym parkingu osiedlowym i idziemy pieszo niecały kilometr do przejścia granicznego.
Na granicy wymieniamy jeszcze euro na funty, żeby mieć na podręczne zakupy. Później okazało się, że nie było to potrzebne, ponieważ można płacić euro, tylko nieco gorszym przelicznikiem.
Przejście graniczne od miasta oddziela pas startowy lotniska. Mieliśmy to szczęście, że akurat lądował samolot i cały ruch był zatrzymany. Uwielbiam oglądać samoloty, więc dla mnie to była nie lada gratka.
Z racji pogody wiedzieliśmy, że nie udamy się na Skałę Gibraltarską, ponieważ cała była we mgle. Nie było sensu iść pieszo 5 godzin ani płacić kilkadziesiąt euro za wjechanie kolejką, bo i tak nic byśmy nie zobaczyli. Praktycznie cały dzień padało.
Sam Gibraltar? Cóż... Spodziewałem się nie wiadomo czego. Kiedyś nawet wytyczyłem go sobie jako cel niedoszłej podróży motocyklowej na południe Europy. W istocie jest to niewielki skrawek ziemi na której upchnięta jest mała, względnie zabytkowa ulica a resztę dookoła obrastają wielkie, nowoczesne budynki. Z braku miejsca nowe biurowce i hotele budują już tak, że zabudowują istniejące ulice i tworzą przejazd przez budynek. Ścisk, ruch i ciasnota. Nie byliśmy zachwyceni.
Całość przeszliśmy w jakieś 4 godziny i wróciliśmy do Hiszpanii.
Jak dla mnie kolejny punkt do odhaczenia na mapie, bez żadnego zachwytu. Może gdybyśmy weszli na szczyt i pobawili się ze słynnymi małpami, byłoby inaczej.
To bardziej taki symbol - kawałek Anglii w Hiszpanii. Przez to może tak tajemniczy w wyobrażeniach.












Z Gibraltaru udajemy się do Tarify.
Mamy duże szczęście i załapujemy się na dziurę w chmurach. Spacerujemy po pięknej, rozległej plaży. Wiało jak pieron. Dobrze wiedzą o tym surferzy i wykorzystują to jak mogą.
Stamtąd Afryka jest już na wyciągnięcie ręki i widać ją prawie jak drugi brzeg nad Soliną :)
Zabytkowa część miasteczka jest niesamowicie urokliwa i kameralna.













Na nocleg wracamy do Estapony. W deszczu. Plątamy się jeszcze chwilę po mieście i idziemy spać, bo rano mamy plan wcześnie wstać.
Co zaplanowaliśmy, toteż uczyniliśmy. Kolejnego dnia naszym celem jest Cadiz.

Rano do pokonania mamy nieco ponad 100 km.
Drogi ekspresowe są bezpłatne a jeździ się nimi praktycznie jak po autostradach, więc z racji na oszczędność czasu wybieramy takie właśnie trasy. Po drodze zbaczamy jednak do kilku mniejszych miasteczek i szwędamy się po wąskich, uroczych uliczkach.
Poniżej kilka zdjęć z ulokowanego na zboczu górki Medina Sidonia








Pochodzili, porobili trochę zdjęć i pojechali.
Przed nami Cadiz.
Do miasta wjeżdżamy koło południa. Miejsce parkingowe znajdujemy w zasadzie przy samym centrum. Nie ma sensu zostawiać auta daleko, na bezpłatnych parkingach, ponieważ opłata za 6 godzin postoju to bodajże 3-4 euro.
Miasto wita nas wąskimi ulicami wydrążonymi wręcz w gąszczu potężnych, zabytkowych kamienic.
Wszystko wielkie, masywne i zabytkowe. Kryjące w sobie lata historii. Nie sposób nie zauważyć specyficznego stylu ich budowy - z balkonikami i wykuszami. To mocno charakterystyczne dla kultury arabskiej, która przecież ma w tych rejonach głęboką historię.
Zwiedzamy miejskie muzeum do którego wstęp jest darmowy. To chyba był główny powód dla którego zdecydowaliśmy się tam zajrzeć, bo raczej daleko nam do tego typu turystyki. No ale tak czy inaczej nie żałowaliśmy. Serio. Wewnątrz znajduje się dużo autentycznych obrazów znanych malarzy, wykopaliska archeologiczne czy rękodzieło. Interesujące miejsce. I darmowe :)
Kolejnym miejscem które postanawiamy zwiedzić (tak, też było za darmo) jest twierdza/ zamek, który kryje w sobie straszną historię. Otóż po wojnie pozostał tam magazyn amunicji i materiałów wybuchowych, który eksplodował, niszcząc przy okazji znaczną część miasta. Zginęło bardzo wielu mieszkańców. Zamek jest teraz odbudowany a wewnątrz znajduje się muzeum poświęcone tym wydarzeniom.
Cały Kadyks otoczony jest potężnymi murami wyrastającymi z oceanu. Na mapie można zobaczyć jego charakterystyczne położenie.
Spacery po mieście zajęły nam prawie pięć godzin.

















Kolejny nocleg mieliśmy zarezerwowany w miejscowości El Puerto de Santa Maria.
Znaleźliśmy tam przyjemny hotel ze śniadaniem za 120 zł.
Po całym dniu zwiedzania byliśmy solidnie zmęczeni, ale nie było wątpliwości, że trzeba jeszcze coś po ciemku pozwiedzać, bo przecież życie stygnie!
Pojechaliśmy zatem do Jerez de la Frontera. Pod miastem zlokalizowany jest tor F1, jednak z racji na porę dnia nie pojechaliśmy tam. Pochodziliśmy sobie trochę po oświetlonym mieście i wróciliśmy do naszej miejscowości.








Ten region z kolei słynie z produkcji wina Sherry. Wbrew nazwie nie ma ono nic wspólnego z wiśniami. To trunek o mocy 16-20%, barwie koniaku, produkowany w dębowych beczkach i na koniec wzmocniony brandy. Smak ma to niesamowity!
Kupujemy jedną buteleczkę na wieczór a na przegrychę sześć rodzajów długo dojrzewającego sera, również lokalnej produkcji. Piękna sprawa...



Rano ruszamy w kierunku Sewilli. Oczywiście w deszczu. Nie piszę o tym, ale padało codziennie.
Droga jest dość ciekawa, coś się dzieje w krajobrazie, pojawiają się mniejsze i większe pagórki.
Po drodze w miejscowości El Palmar de Troya mijamy bardzo specyficzną budowlę. Całość szczelnie ogrodzona murami, bez możliwości wstępu. Zrobiliśmy zdjęcia i pojechaliśmy. Jadąc dalej znaleźliśmy w internetach, że to siedziba Kościoła Palmariańskiego, uznawana za sektę chrześcijańską. Nie będę się tutaj rozwijał na ten temat, ale polecam poczytać o jego historii.



Docieramy do Sewilli. Jedziemy prosto do hotelu w którym mamy nocować.
Okolica jest niezwykle zatłoczona i nie ma najmniejszych szans na darmowy parking. Zmuszeni byliśmy wykupić miejsce parkingowe w hotelu zdaje się, że za ponad 15 euro.
Meldujemy się i ruszamy na podbój.
Tutaj centrum jest już zdecydowanie większe niż w poprzednio zwiedzanych miastach.
Urzeka nas architektura i wystrój budynków. Wszystko ogromne, piękne i zabytkowe.
Wszędzie pełno sklepów z pamiątkami w których bardzo dużo ręcznie robionych suwenirów.










Miasto pokaźnie, więc i miejsc do zwiedzania co nie miara.
My idziemy za radą przewodnika którym się posługiwaliśmy i zaliczamy miejsca, które opisane były jako konieczne do zobaczenia.
Postanawiamy zatem zwiedzić katedrę, która jest największym gotyckim kościołem na świecie.
Byliśmy dość sceptycznie nastawieni, ponieważ wstęp kosztował 12 euro od głowy a takie zwiedzanie nie jest raczej w naszym stylu. No ale raz kozie śmierć!
Cóż... To co zobaczyliśmy wewnątrz przerasta najśmielsze oczekiwania i wyobrażenia.
Nigdy wcześniej nie byłem w tak potężnej budowli. Sklepienia znajdują się prawie na 30 metrach wysokości! Po wejściu do środka stałem z zadartą do góry głową i rozdziawioną gębą dobrych parę minut. Choć tak na prawdę szczęki nie podniosłem aż do końca.
Nie ma to tamto. Skoro taki topór w temacie zwiedzania zabytków jak ja, mówi takie rzeczy, to na prawdę musiało być nie byle co.
Wewnątrz znajduje się grób Krzysztofa Kolumba. Dokładnie na zdjęciu poniżej, na którym jego trumna jest niesiona przez czterech mężczyzn.
Wszystkie ołtarze ociekają złotem i przepychem. To nieprawdopodobne ile to wszystko wymagało pracy i ludzkich istnień.
Byliśmy tak tym wszystkim porażeni, że zapomnieliśmy o zwiedzaniu wieży. W zasadzie dzwonnicy. Wejście jest jednorazowe, więc mój piękny uśmiech i maślane oczy musiały zadziałać i przekonać panią strażniczkę, że na prawdę zapomnieliśmy i nie wiedzieliśmy i bardzo, ale to bardzo chcielibyśmy tam wejść. Na całe szczęście udało się. Widok był wart tego kilku minutowego spaceru do góry. Na szczyt nie prowadzą schody, jak to z reguły bywa, ale kamienne pochylnie. Było to budowane z takim zamiarem, żeby dzwonnik nie musiał styrmać się do góry siłą własnych mięśni, ale żeby mógł wjechać na koniu! Taka można powiedzieć eko winda.














Następnym naszym celem był Alcazar, czyli kompleks pałacowy. Znajdują się tuż obok katedry. Wstęp z tego co pamiętam też 12-13 euro. Była to siedziba najpierw władców arabskich a następnie chrześcijańskich. Ale to właśnie po tych pierwszych pozostały niezliczone zdobienia ręcznie wykute i wyrzeźbione. To jest do prawdy niesamowite. Ten nakład pracy, dokładność, staranność i determinacja. 
Wewnątrz pałacu znajdują się też potężne ogrody królewskie. Całość robi niezapomniane wrażenie.













Następnie udajemy się do Głównego Archiwum Indii, czyli muzeum poświęconemu odkryciom Krzysztofa Kolumba. Wstęp jest bezpłatny. Wewnątrz możemy zobaczyć pierwsze mapy, autentyczne zapisy z dzienników pokładowych i inne rzeczy związane z wielkim odkrywcą.




Zmierzamy do kolejnego punktu z przewodnika, czyli Placu Hiszpańskiego.
Wstępujemy jeszcze tu i ówdzie.







Plac Hiszpański. O matko...! Niesamowity! Potężny!
Na prawdę. Wszystko tutaj takie jest. Wszystko powoduje efekt W O W!
Magiczne miejsce. Wszystko obficie zdobione i rzeźbione. 
Plac przecina kanał wodny nad którym wznoszą się cztery mosty.
Budynek w kształcie podkowy przyozdobiony jest bardzo charakterystycznymi ścianami i ławkami wykonanymi z płytek Azulejos. Przedstawiają one wszystkie prowincje Hiszpanii.
Schodki, ławeczki, barierki na mostach czy latarnie - wszystko jest wykonane z ceramiki i ręcznie zdobione.
Załapaliśmy się także na koncert i taniec Flamenco. 
Wszystko to w połączeniu z pięknie zachodzącym słońcem po prostu tworzyło esencję Hiszpanii. 













Wygłodniali i pełni wrażeń postanowiliśmy poszukać kolacji.
Wybraliśmy restaurację położoną tuż obok areny byków. W takim też klimacie stworzony był lokal. Nad stołami wisiały głowy zwierząt przegranych w pojedynkach a w gablotach wyeksponowano piękne stroje torreadorów. 
Zamówiliśmy sześć różnych tapas, czyli taki małych porcji, miniatur pełnych dań, żeby spróbować lokalnych specjałów.
Po wszystkim nieco okrężną drogą udaliśmy się do naszego hotelu. To był dzień pełen wrażeń.
W ekspresowym tempie zwiedziliśmy Sewillę, której całkiem śmiało można by poświęcić kilka dni. Szczęśliwie - zdążyliśmy zwiedzić najważniejsze punkty.





Następnego dnia ruszamy do Cordoby.
Droga raczej prosta, łatwa, bez żadnych gór wokół. Większość trasy pokonaliśmy w deszczu.
Dojeżdżamy do zarezerwowanego hotelu, zostawiamy samochód i idziemy jakieś 1,5 kilometra do centrum.
Droga wiedzie przez słynny most rzymski, czyli Puente Romano. Wchodzi się nim bezpośrednio do starego miasta. Po przejściu kilku uliczek, zaliczeniu paru sklepików z pamiątkami (i oczywiście zakupie magnesików) udajemy się do głównego i bodaj najbardziej charakterystycznego punktu miasta, czyli Katedry Mezquita.
Jest to miejsce w którym przenikają się dwie kultury, czyli arabska i chrześcijańska.
Do dziś jest to największy w Europie meczet. Charakterystyczny dzięki sali z lasem kolumn.
Po przejęciu przez chrześcijan wnętrze zaadoptowano pod potrzeby ich wystroju, jednak nie zniszczono zupełnie zdobień arabskich. Dookoła upchnięte są mniejsze bądź większe ołtarze. Na środku natomiast wzniesiono katedrę renesansową. Jest w niej tyle przepychu, zdobień, rzeźbień i złota, że nie mieści się to w głowie.
Z przewodnika zapamiętałem słowa Karola V:
"zniszczyliście coś, co było jedyne w swoim rodzaju i postawiliście coś, co można zobaczyć wszędzie".
To bardzo oddaje charakter tego miejsca. Piękne, misterne, ale zarazem skromne arabskie zdobienia przeplatają się z wciśniętym w nie złotym, katolickich przepychem.















Wędrując klimatycznymi uliczkami Kordoby trafiamy do przyjemnej restauracji w której postanawiamy się posilić. Wnętrze oczywiście w klimatach rodem z areny byków z autentycznymi strojami torreadorów i masą zdjęć.
Kordoba jest już znacznie mniejszym miastem od Sewilli, więc i spacery po jej uliczkach są zdecydowanie spokojniejsze i klimatyczne.















Trochę przypadkiem trafiamy do Palacio de Viana. 
Pałac z zewnątrz nie wyróżnia się w zasadzie zbytnio na tle okolicznych kamienic. To zupełnie nie zapowiada tego co kryje się wewnątrz. Zobaczyć tam możemy autentyczne, bogate wnętrza w których zamieszkiwała rodzina. Wnętrza pełne przepychu i skarbów, uzupełnione o kolekcję broni palnej, obrazów, książek, porcelany i sam już nie pamiętam czego jeszcze. Dodatkową atrakcją pałacu jest dwanaście dziedzińców - ogrodów w stylu andaluzyjskim. Niestety tylko tam można robić zdjęcia. We wnętrzach pałacu było to zabronione. Wstęp do całości kosztował 8 euro. Za 5 euro można wykupić wstęp tylko na dziedzińce, ale zdecydowanie lepiej zobaczyć całość.






Kolejnego dnia zmierzamy w kierunku Grenady.
Nocleg zarezerwowaliśmy względnie blisko głównej atrakcji, czyli Alhambry.
Wnioskując z mapy wiedziałem, że będzie na górce, ale nie sądziłem, że wiąże się to z aż takimi widokami!
Cały urządzony w pięknym i oryginalnym stylu. Szczerze polecam - Hotel Arabeluj.
Dla zmotoryzowanych dodatkowym plusem jest prywatny parking, bo z tym w Grenadzie wyjątkowo ciężko.







Do Alhambry udajemy się z wykupionym dwa dni wcześniej biletem.
Poza sezonem można chyba kupić wszystko przy wejściu, jednak zdecydowanie polecam rezerwację on line. W szczycie sezonu jest to nawet konieczne i należy to uczynić ze sporym wyprzedzeniem.
Wiele miejsc Hiszpanii zostało mi w pamięci a mój mózg nie był w stanie pojąć i objąć tego wszystkiego co oczy zobaczyły. Alhambra jest zdecydowanie takim właśnie miejscem.
To właśnie te charakterystyczne budowle które widzimy na okładce w zasadzie każdego przewodnika po Andaluzji.
Największy arabski kompleks pałacowy w Europie przenosi nas całkowicie w klimaty orientu.
Ilość pracy włożonej w budowę i zdobienia królewskich komnat jest po prostu niewyobrażalna.
Te rzeźbione wnętrza, sklepienia, ażurowe filary, drzwi...
Zrobiłem tam ponad tysiąc zdjęć. Pokażę oczywiście tylko kilka, które mam nadzieję przeniosą choć trochę w tamte klimaty.































Oszołomieni tym co obaczyliśmy ruszamy w kierunku dzielnicy muzłumańskiej - Albacin.
Położona jest w zasadzie na sąsiednim zboczu do Alhambry.
Jej charakterystyczna zabudowa i wąskie uliczki wiodące raz w górę, raz w dół zdecydowanie mogą się podobać. Nam bardzo pozytywnie utkwiły w pamięci.
Pozostała część Grenady jest już taka bardziej europejska, podobna do innych miast które widzieliśmy przez ostatnie dni. Nie mniej jednak piękna.
Najbardziej podobały nam się części miasta zbudowane na stromych zboczach i domki napiętrzone jeden na drugim. 
Po powrocie do hotelu jeszcze dobrą godzinę sterczałem w oknie nie mogąc napatrzyć się na nocną panoramę miasta.



































Kolejny dzień był dla nas już ostatnim podczas tygodniowego pobytu w Andaluzji.
Rano ruszamy w kierunku wybrzeża. Zostawiamy jednak ekspresówki i jedziemy na południe drogą A-4050 na Otivar. To była bodaj najlepsza decyzja tego dnia.
Droga wije się pośród surowych gór oferując wspaniałe widoki.
Tuż za Granadą witają nas takie krajobrazy z pasmem górskim Sierra Nevada w tle:











Jadąc tymi górskimi drogami widzimy wybudowane gdzieś na zboczach małe, białe wioski.
Do jednej z nich postanawiamy zaglądnąć. Na miejscu zastajemy absolutną ciszę i spokój.
Nie było tam prawie nikogo. Jakiś starszy pan spacerował sobie wąską dróżką, inni siedzieli w barze i pili piwko a pozostali albo gdzieś pracowali albo siedzieli w domach.
Wspinamy się w górę idąc czymś na kształt parku. Na szczycie zastajemy miejski (albo wiejski?) basem w którym zapewne miejscowi schładzają się w upalne lato oglądając przy okazji tak obłędne widoki.





Po zjechaniu do wybrzeża udajemy się do miejscowości Nerja zobaczyć słynne Balkony Europy.
Napajamy oczy pięknymi widokami. To taka przyjemna odmiana po kilku dniach spędzonych w górach i wielkich miastach.














Zmierzamy nieuchronnie do naszego miejsca gdzie zaczęliśmy andaluzyjską przygodę i w którym ją skończymy - do Malagi.
Mamy jeszcze trzy godziny do zdania samochodu, więc spacerujemy trochę po mieście i jemy ostatni obiad.
Malaga jest już ubrana w bożonarodzeniowe ozdoby. Wygląda to ciekawie z naszego punktu widzenia, ponieważ święta kojarzymy z zimą i śniegiem a nie tropikami. Wiszą już światełka nad ulicami, ubrane są choinki i latarnie.
O 21.00 oddajemy samochód i jedziemy na lotnisko. 
To była piękna przygoda. Miała być motocyklowa a suma summarum okazało się, że wyszło nam to na korzyść. 
Adios, Andalucia!






Podsumowanie.
Prawie cztery miesiące zajęło mi zebranie się w sobie i opisanie naszej hiszpańskiej przygody.
Była to dla nas trochę nowa forma zwiedzania. Nastawiliśmy się na śmiganie motocyklami po pięknych, krętych drogach Andaluzji a skończyliśmy jak niemieccy emeryci - na zwiedzaniu kościołów :)
Oczywiście żartuję.
Nie ma tego złego, co by nie wyszło na dobre. Podobno. W tym wypadku myślę, że właśnie tak było. Padało w zasadzie codziennie, więc gdybyśmy byli skazani tylko na motocykle, to albo w ogóle nie wyjeżdżalibyśmy z bazy, albo srogo byśmy przeklinali. Samochodem byliśmy jednak niezależni od aury.
Zmieniła się też trochę forma zwiedzania. Na motorach jednak główną przyjemnością jest jazda sama w sobie i obcowanie z naturą, widokami. Jazda samochodem radość też daje, jednak nie oszukujmy się - ile można jeździć Hondą Civic po zakrętach? Kierowca pewnie może dużo, ale pasażer nie koniecznie. 
Dlatego też postawiliśmy na zwiedzanie tych wszystkich znanych miejsc.
Przed wyjazdem kupiliśmy przewodnik po Andaluzji oraz mapę regionu. Na tym w zasadzie bazowaliśmy i jadąc po kolei po trasie, patrzyliśmy gdzie mamy się zatrzymać i co warto zobaczyć.
Codziennie pokonywaliśmy średnio 15-20 km pieszo.
Noclegi rezerwowaliśmy tylko przez Booking. Wszystkie oprócz pierwszego z wyprzedzeniem jedno - dwu dniowym. Patrzyliśmy  co wychodzi z naszych planów i prognozowaliśmy gdzie uda nam się dojechać na kolejny nocleg. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że byliśmy zdecydowanie poza sezonem (listopad), więc pewnie była taka możliwość i nie było problemu ze znalezieniem hotelu. W ciepłych miesiącach podejrzewam, że jest nieco inaczej.
Wszystkie noclegi oscylowały w przedziale 120-240 zł. Te droższe miały z reguły wliczone śniadanie.
W kwestii żywienia.... Tanio nie jest. Choć może i nie drogo jak na Europę, ale jak Polak przeliczy na euro, to szału nie ma. Za normalny obiad trzeba liczyć 20-35 euro dla dwóch osób.
Hiszpania słynie z tapas, czyli takich małych przekąsek. Jakby miniatur obiadków. Kilka razy jedliśmy w ten sposób, żeby zwyczajnie spróbować lokalnych specjałów. Nie mniej jednak najeść się tym nie da. Przynajmniej ja mam z tym problem. Musiałbym wziąć 6 porcji. No ale ja lubię się najeść do pełna. Hiszpanie z tego co obserwowaliśmy - nie koniecznie. Tapas kosztują średnio 3,5 euro.
Wiele razy kupowaliśmy drożdżówki w marketach. W jednej sieci sklepów można było kupić za 1 euro trzy lub cztery mniejsze, pakowane w plastikowe pudełko. Do tego jogurt za 1,5 euro i lunch jak się patrzy.
Dwa razy kupiliśmy gotowe obiady w hipermarkecie i odgrzewaliśmy w mieszkaniu w piekarniku. Taki obiad bez problemu można kupić za około 3 euro na głowę i jest na prawdę pyszny. 
Za wypożyczenie samochodu na tydzień płaciliśmy 340 euro. My wzięliśmy auto z grupy sport, ale ekonomiczne, małe autka można mieć już za 200 euro. Mówię o wypożyczalni MalagaUDrive. Wiem, że można taniej, ale u nich wszystko jest bezstresowo i bezproblemowo. Nie blokują żadnych pieniędzy na karcie kredytowej i nie ma żadnych ukrytych kosztów, jak to z reguły bywa. Pan przed przekazaniem samochodu tłumaczy (po polsku) jak się poruszać, gdzie parkować, gdzie są fotoradary i odcinkowe pomiary prędkości.
Co do samej jazdy i kultury kierowców, to jest bardzo dobrze. Bez nerwówki i napinki. Raczej każdy się tam odnajdzie.
Powyższą relację napisałem dość powierzchownie jeśli chodzi o opisy zabytków. Gdybym chciał się zagłębiać w historię każdego z nich, nikt nie dotrwałby do tego miejsca. Drążenie wiedzy pozostawiam każdemu indywidualnie.
To był bodaj pierwszy wyjazd tego typu w moim wydaniu - nastawiony na zwiedzanie. Stwierdzam jednak bezapelacyjnie - podobało mi się!
Tam jest po prostu pięknie! Styl andaluzyjski przeplatający się na każdym kroku z kulturą muzłumańską cieszy oczy i przenosi do do zupełnie innego świata. To hiszpańskie wyczucie smaku w zdobieniach domów, ogrodów i całego otoczenia jest absolutnie niepowtarzalne. 
Do tego wszystkiego klimat Costa del Sol, czyli Wybrzeża Słońca. Ponad 300 słonecznych dni w roku. Temperatura zimą 10-15 stopni. Na plusie. Niezwykle przyjaźni ludzie z uśmiechem na twarzach. Bo i po co się tu smucić. Typowo południowy luz i podejście do życia.
Chcę tam zamieszkać. Jak nie teraz, to na emeryturze!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz